Artykuły

Judasz Superstar

Pierwszy pojawia się Judasz. W otoczeniu Jezusa jest jedynym intelektualistą - wszyscy inni to prostaczkowie, którzy "kochają i wierzą". Judasz ma wątpliwości..., w Jezusie widzi mądrego i wspaniałego człowieka, który pozwolił sobie jednak na zbyt wielką mistyfikację. Natchniony Jezus, otoczony radosnym tłumem, wydaje się przy nim znacznie mniej skomplikowany. Lecz czyj los jest bardziej tragiczny? Tego, który wie, że zostanie zdradzony i musi umrzeć, czy tego, który wie, że musi zdradzić?

Te rozważania tylko pozornie nie pasują do dziennikarskiej relacji ze spektaklu "Jesus Christ Superstar". Podobnym wątpliwościom dali bowiem wyraz także autorzy rock-opery Andrew Lloyd Webber i Tim Rice budując znacznie ciekawiej - zarówno muzycznie jak i w libretcie - postać Judasza niż Chrystusa. Uczynili to zupełnie świadomie chcąc zwrócić większą uwagę odbiorców na tragiczną i skomplikowaną postać zdrajcy. Zobaczyli w nim człowieka i stał się on główną postacią ich dzieła. Ten pomysł Webbera i Rice'a sprzed kilkunastu lat zaowocował zupełnie nieoczekiwanie na scenie Teatru Muzycznego w Gdyni podczas polskiej prapremiery tego historycznego już musicalu. Postacią wiodącą jest w tym spektaklu Judasz - Andrzej Pieczyński, zaś Jezus - Marek Piekarczyk, niezwykle trafnym i udanym dopełnieniem. Interpretacja trudnych muzycznie songów Judasza w wykonaniu Andrzeja Pieczyńskiego była miłym zaskoczeniem. Pieśni "Tłum myśli o niebie", "Na zawsze potępiony" (Damned For All Time), "Śmierć Judasza" (Judas Death) i "Superstar" należą w tym spektaklu do najciekawszych.

- "Marek to urodzony Jezus" - powiedział kilka miesięcy temu Andrzej Nowak w odpowiedzi na moje wątpliwości co do obsadzenia w roli Chrystusa polskiego wokalisty-metalowca numer jeden - Marka Piekarczyka. Okazało się, że - po części - oboje mieliśmy rację. Partytura tej opery nie w pełni odpowiadała możliwościom wokalnym Marka, co sprawiło, że jego interpretacje były wypadkową wymogów, jakie postawił Webber, aranżacji dokonanej w Gdyni i naturalnych predyspozycji Marka do tego rodzaju śpiewu, jaki znamy z jego działalności w TSA. Toteż był on znacznie lepszy, bardziej przekonujący, gdy w "Świątyni" (The Temple) woła: "Precz stąd! Precz stąd!" niż podczas melorecytacji z "Ostatniej wieczerzy" (The Last Supper). A jednak idol polskich wielbicieli heavy metalu, obdarzony miłością tysięcy fanów, głoszący do nich ze sceny swe credo, był doskonale przygotowany do odegrania roli Jezusa-gwiazdy, Jezusa-idola. Także w tym aspekcie dokonany przez reżysera spektaklu Jerzego Gruzę wybór Marka Piekarczyka, który zupełnie nie kojarzy się z człowiekiem robiącym dobre uczynki, był trafny.

Koncepcje Webbera i Rice'a mogą się wydać szokujące, jeśli nie zwróci się uwagi na moment, w którym powstał ich spektakl. Podjęcie tematu religijnego nie miało nic wspólnego z powodami, dla których w średniowieczu wystawiano moralitety. Rozwój ruchu hippisowskiego wśród amerykańskiej młodzieży, dla której Jezus stał się idolem, zaś w czasie wojny w Wietnamie jedynym pacyfistą, do którego młody człowiek mógł się bez zastrzeżeń odwołać, sprawił, że dwa tysiące lat po swej śmierci Jezus okazał się żywy..., ale był to oczywiście Jezus wyprowadzony z kościoła. Jezus-gwiazda, Jezus-idol młodzieży. Młoda Ameryka potrzebowała kogoś takiego.

Potrzebował go także przemysł rozrywkowy wciąż szukający nowych, świeżych tematów. Zresztą kilka miesięcy przed premierą "Jezus Christ Superstar" wystawiono świetny musical "Godspell" Stephena Schwartza, którego tekst powstał w oparciu o Ewangelię św. Mateusza, także Webber i Rice mieli już wówczas za sobą oratorium "Joseph and the Amazing Technicolor Dreamcoat" - oparte na tematach biblijnych. Webberowi i Rice'owi Ewangelia posłużyła za źródło inspiracji - konflikt między Jezusem a Judaszem był pretekstem do wypowiedzenia przesłania moralnego. Motyw zdrady, ukrzyżowania niewinnego, odpowiedzialności, był dla nich tematem ponadczasowym. Wraz z pojawieniem się kolejnych sztuk, spektakli, bardzo szybko w obiegu pojawiły się terminy: Jesus-boom, Jesus-wave, Jesus-revolution, Jesus-rock. Dziś mamy tę modę za sobą, ruch hippisowski należy już do pięknej przeszłości, nie szokuje "święty" temat w rockowej formie... Dlaczego więc, piętnaście lat po światowej premierze, w polskim teatrze pojawia się ten musical? Jest jeden główny powód: muzyka.

To może trochę śmieszne, że piszący o musicalu dopiero na samym końcu "przypomina sobie" o muzyce. Ale to nie tak. Na koniec zostało bowiem właśnie to, co w tym spektaklu najwspanialsze i najważniejsze. Muzyka Webbera jest dziś bowiem tak samo młoda jak przed laty. Nie zestarzała się. Nie są to songi z lamusa, jakimi na pewno wydałyby się dziś melodie z "Grease". Nie ma też wątpliwości, że nawet tych, którzy krzyczeli jeszcze w wózkach w dniu, gdy po raz pierwszy na Broadwayu rozległ się okrzyk: "Hosanna, hej!" - muzyka Webbera poruszy, zostanie przez nich zrozumiana. Na tej samej zasadzie poczuli ją i zrozumieli członkowie orkiestry i czterej muzycy z TSA, których udział zapewnił operze właściwe brzmienie. Andrzej Nowak, Stefan Machel mieli w czasie światowej premiery "Jesus Christ Superstar" 13-14 lat - więc to także nie była ich muzyka, lecz uczynili ją swoją po kilku miesiącach codziennych, wielogodzinnych prób.

Jest to nasza muzyka. Naprawdę! I trudno wyobrazić sobie, by młody człowiek, który słucha muzyki, a dla którego "Jesus Christ Superstar" jest wyłącznie fragmentem opowieści starszego brata, nie obejrzał tego spektaklu. To po prostu niemożliwe! Gdynia nie jest daleko.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji