Artykuły

Łagodny jak dachowiec

Ciemnobłękitne niebo skrzy się dziesiątkami jasno święcących gwiazd, widać ogromny księżyc. Niżej na scenie koty zaczynają swój leniwy taniec.

Obraz ten na pierwszy rzut oka trąci sztucznością. Ktoś, kto nie zna muzyki Anglika Andrew Lloyda Webbera i kocich wierszy Thomasa Stearnsa Eliota, może pomyśleć, że "Koty" to trudna do wytrzymania mieszanka kiczu i słodyczy. Nic z tych rzeczy.

Planeta dach

Twórcy, rzecz jasna, prowadzą swoją grę z konwencją, ale nawet na moment nie wypuszczają cugli z rąk. Kicz pojawia się w chwili, gdy widzimy sekwencje, dla których podstawą jest historia kultury masowej. Także wówczas, gdy niektóre sceny trzeba wziąć w teatralny nawias, podkreślić dystans do nich. W efekcie, rozgwieżdżone niebo nie razi. Zaczynamy wierzyć, że tam, na dachu, jest jakaś inna planeta. I dużo bliżej stamtąd do gwiazd. Można ich dotknąć, wystarczy tylko umieć marzyć.

Tak może brzmieć przesianie przedstawienia, poza końcowym nawoływaniem do tolerancji i uszanowania innych. Ze sceny nie słychać, jak to zazwyczaj w musicalach bywa, banalnych frazesów o sile miłości. Wiersze Eliota z tomiku "Old Possums Book of Practical Cats" to przecież przenikliwe, dowcipne kocie portrety. Pisane z miłości do tych zwierząt i dla sprawienia przyjemności wnukom poety, mają jednak "drugie dno". Każdy z kotów jest inny, każdy tak naprawdę mógłby być człowiekiem. I ich dotyczą wszelkie radości i bóle egzystencji. Bez niepotrzebnej dydaktyki Eliot tworzy chwilami gorzkie charaktery. I tylko finał... musi być szczęśliwy. Jak to najczęściej bywa w musicalu.

Z początku nikt nie myślał o przenoszeniu tych kocich wierszy na scenę. Teraz wydają się jakby na nią stworzone.

Dziś, kiedy ogląda się spektakl w Warszawie, widać wyraźnie, że fantastyczny klimat tej opowieści jest jej olbrzymim walorem. Bo przecież kostiumy, ucharakteryzowane twarze, ogony - to wszystko jest jak z bajki. Sceniczne koty ruszają się po kociemu, przeciągają, ziewają, drapią, a my, patrząc na aktorów Romy, stajemy się niewolnikami teatralnej iluzji. Patrząc na ludzi, widzimy koty. I z pozornego natłoku dźwięków wyławiamy znakomite melodie Webbera. A przy tym - co chyba najważniejsze - cały czas czujemy łagodny ton tej opowieści. Za całą dynamiką zespołu, za ostrością nut i tanecznych ewolucji, kryje się bowiem właśnie łagodność. I właśnie ona nadaje "Kotom" ostateczny smak.

Na jedną kartę

Musical Webbera to najwyższa szkoła jazdy. Szalenie skomplikowane sekwencje taneczne całego zespołu, trudna, choć bardzo piękna muzyka (to rzeczywiście musicalowe mistrzostwo świata). Słowem, realizatorzy "Kotów" muszą postawić wszystko na jedną kartę. Wyżej niż na Mount Everest wejść się nie da, za to upadki są bardzo bolesne. Reżyser Wojciech Kępczyński wychodzi z próby zwycięsko.

Zespół Romy tańczy jak nigdy dotąd, śpiewa też lepiej niż dotychczas. Widać, że długie miesiące ciężkiej pracy nie poszły na marne. W licznych scenach zbiorowych wszystko chodzi jak w zegarku. Słabiej wypadają niektóre partie solowe. Za grę zespołową aktorzy płacą swoją cenę. W "Kotach" nie ma gwiazd - postaci, które zapamiętałoby się na dłużej, może poza świetnym, pełnym charyzmy Mefistofeliksem Krzysztofa Szwaczyny.

Charme i pieniądze

Warszawskie "Koty" już są kasowym przebojem, na przedstawienia nie sposób ponoć zdobyć biletów. Są też spełnieniem marzeń Kępczyńskiego i jego zespołu, dowodem, że gdy się chce, można prawie wszystko. Lecz najważniejsze, by wsłuchać się w tę muzykę, zatrzymać wzrok na kilku wielkiej urody obrazach. Dziś, kiedy teatr zbyt często atakuje widza samym ekstraktem ohydy, warto na chwilę przestać myśleć, zapatrzyć się na te "Koty" i zatrzymać w sobie owe dźwięki łagodności.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji