Artykuły

Bezdomne koty

Kiedy w warszawskim Teatrze Muzycznym "Roma" wystawiana jest nowa premiera, piszą o niej największe ogólnopolskie gazety. Na castingi zgłaszają się tysiące młodych ludzi. Gdy krakowskie Studio Teatru Muzyki i Tańca chce, po raz kolejny, zaprezentować swoją wersję "Kotów", okazuje się, że nie ma pieniędzy. Nawet na wynajem sali, nawet na jeden wieczór.

- Oczywiście, że boli mnie przepaść, jaka istnieje między rozgłosem, jakim cieszy się "Roma", a ciszą panującą wokół mojego studia. Rozumiem - to ogromny, profesjonalny teatr, a my zaledwie amatorsko działające studio artystyczne. Ale, patrząc obiektywnie, jesteśmy jedyną krakowską grupą wystawiającą spektakle, na tak dużą skalę. Z ogromnym rozmachem, wspaniałymi kostiumami, spektakle w którym każdorazowo gra co najmniej pięćdziesiąt osób - dzieci i młodzieży. I to już od dwudziestu lat - mówi Elżbieta Armatys, założycielka Studia.

- Próbowaliśmy wielu chwytów reklamowych. Pisaliśmy, że nasza interpretacja "Kotów" była pierwszą w Polsce. Wystawioną dziesięć lat przed tym, zanim zrobiła to "Roma" dodaje jej syn Piotr.

Kolejny spektakl miał odbyć się w najbliższy poniedziałek. Już wiadomo, że plany pokrzyżowały finanse, a raczej ich brak. Za wynajęcie sceny, Teatr Ludowy bierze 4 tys. złotych. Studio ze sprzedaży biletów zarobiło niewiele ponad 200.

***

W oddali słychać hejnał mariacki, koty leniwie wypełzają na uśpione ulice Krakowa. Jedne niespiesznie, sennie, z gracją przynależną wyłącznie im. Inne - szybko, zawadiacko przemierzają szlaki Starego Miasta. I nagle podrywają się do dzikiego tańca, w rytm dobrze znanej melodii A. L. Webbera. Małe i duże koty - najmłodsi i najstarsi wychowankowie pani Elżbiety dają z siebie wszystko, choć to tylko próba.

"Koty, kotki i...", autorska wersja słynnego musicalu "Cats", zaadaptowana przez Elżbietę Armatys, miała swoją premierę prawie dziesięć lat temu. Wznowiono ją w grudniu ubiegłego roku. - Jestem chyba jedną z pierwszych osób w Polsce, która zaczęła pracować na broadwayowskich sztukach, prawie trzydzieści lat temu. Nie byłabym jednak sobą, gdybym przenosiła na scenę tylko wierne kopie oryginału. Jako wychowanka Piwnicy pod Baranami nie chciałam odtwarzać czegoś na wzór, chciałam tworzyć. Tak powstawały moje autorskie wersje - nie tylko "Kotów", ale też "Nędzników", "Grease" czy " West Side Story" - mówi pani Armatys.

Ze wszystkich wystawianych przez Studio musicali to jednak chyba właśnie "Koty" cieszą się największą popularnością, zarówno wśród młodych aktorów, jak i publiczności. Jednym podobają się fantastyczne kostiumy, innym układy taneczne i piosenki, a jeszcze innym to, że w spektaklu na scenie spotykają się zarówno malutkie dzieci, jak i dorośli odtwórcy ról. Najmłodszy "kotek" ma cztery lata, najstarszy - dwadzieścia pięć.

- My się po prostu uzupełniamy. Dzięki temu, że jest tu taki przedział wiekowy, grupa staje się uniwersalną. Każdy znajdzie w niej coś dla siebie. Wiek bardziej nas łączy, niż dzieli. Poza tym wydaje mi się, że jednoczesne oglądanie dużych i małych kotów jest ciekawsze dla widza - uważa Klaudyna Góralska, spektaklowa czarownica.

- Niesamowicie widać też, jak współpracujemy ze sobą na scenie. Duże koty asekurują mniejsze - to po prostu fantastyczne. Cały czas obserwujemy maluchy, żeby nie stała im się krzywda, nie spadły ze sceny, nie weszły pod nogi. Mamy je na oku, ale widz nie powinien się zorientować, jeśli coś jest nie tak. Działamy na zasadzie podgrywania - niby nie ma danego ruchu w scenariuszu, ale wplatamy go w sztukę - dodaje Emilia Rybak, kot Rumpelteazer.

Przygotowania do spektaklu zabierają im ogromną ilość czasu, jednak nikt się nie buntuje. Całymi godzinami intensywnie ćwiczą, by - jak mówią - nic się nie wywaliło. - To niesamowite uczucie, kiedy wchodzi się na scenę i staje się w światłach przed widownią. Dostajemy wtedy ogromną energię, siłę - zdradza Emilia. - Do pracy motywują brawa, które się otrzymuje po udanym występie. Miłe słowa, jakie słyszymy po spektaklu. Sam fakt, że się podobało - przyznaje Natalia Budzik, Mały Mungojerrie.

Nie zawsze jednak jest tak kolorowo. Czasami próby dają się we znaki. Wysysają energię, a odtwarzane postaci wnikają do codziennego życia.

- Pamiętam, był taki okres, że chodziłam po ulicy i w domu i zachowywałam się jak kot. Miałam kocie gesty, mimikę - wszystko - opowiada Aleksandra Bulanowska, uczestniczka Studia, która zakwalifikowała się do finałowego etapu castingu do "Romy", organizowanego w ramach konkursu "Smak sławy". Chciała zagrać właśnie w "Kotach".

- Po bardziej intensywnych próbach szczekałem jak pies, żeby zrzucić z siebie kota, odreagować. Bo to jest największa sztuka, żeby tak się wczuć, żeby kot nie tylko był mną, ale odrębną postacią - żartuje Jan Lorys, złośliwy kot.

- Ktoś kiedyś powiedział, że tu nikt nie jest do końca normalny. Każdy kryje w sobie jakiegoś świra. Najczęściej wychodzi on na próbach. Ale to jest fajne, bo zachowujemy się wtedy tak, jacy jesteśmy. Nie gramy, nie kreujemy siebie - kończy Emilia Rybak.

- Sama się zastanawiam, jak bez sponsorów, bez pieniędzy udaje nam się prowadzić naprawdę duży teatr. Zazwyczaj wszystko przygotowujemy na gorąco, na szybko. Pieniędzy starcza na jedną wspólną próbę na scenie, na której odbędzie się spektakl. Jednak jakoś się kręci. Jeszcze nigdy nie miałam negatywnej recenzji - mówi Elżbieta Armatys.

Założone przez nią Studio Teatru, Muzyki i Tańca w maju będzie obchodzić jubileusz dwudziestolecia. Szykuje się koncert galowy, na którym pani Elżbieta chce zaprezentować piosenki ze wszystkich zaadaptowanych musicali. Na razie jednak trwają codzienne próby, lekcje, ćwiczenia. Także poszukiwanie sponsorów. - Ja tego nie umiem. Nie jestem typem menedżera, nie umiem walczyć o swoje. Dobrze, że pomagają nam władze Domu Kultury Kolejarza, w którym mieści się nasza siedziba. Nieoceniony jest też wkład rodziców. Prawie wszystko bowiem robimy sami. Nawet niesamowite kostiumy do "Kotów" szyliśmy własnymi siłami - mówi pani Elżbieta.

- Dwadzieścia lat temu pomyślałam, że pora otworzyć szkołę artystyczną o całkowicie autorskim programie, w której dzieci uczyłyby się, tańczyć i śpiewać. Trochę wzorowałam się na szkołach zachodnich, gdzie zapisać mógł się każdy, bez względu na predyspozycje czy talent. Spróbowałam i chyba się udało - wspomina pani Armatys.

W Studio zaczynało kilka znanych w środowisku nazwisk. Tu pierwsze kroki stawiała Dominika Kurdziel, Paulina Bisztyga, robiąca karierę w Stanach Zjednoczonych, Alicja Bachleda-Curuś. Obecnie uczęszcza do niego około sześćdziesięciu osób.

- Julka powiedziała w domu, że taniec i śpiewanie jest jej światem i jej szczęściem, dlatego ją zapisałam - opowiada Agnieszka Klimowicz, mama czteroletniej Julii, która przyprowadza córkę od października. - To bardzo dobrze wpływa na rozwój dziecka. Pomyślałam, że warto spróbować. Dałam jej miesiąc na oswojenie się. Myślałam już nawet, że nic z tego nie będzie, bo cały czas siedziała i tylko się przyglądała. Nagle jednak wstała i zaczęła tańczyć.

Julia chodzi do studia zaledwie kilka miesięcy, niektóre dzieci działają w nim przez większą cześć swojego młodego życia. - Zaczynałam też od takiego małego dziecka, jak Julia. Przyprowadzili mnie rodzice. Już nie pamiętam początków, tak długo tu jestem. Myślę jednak, że studio nam wszystkim daje bardzo dużo - otwiera nas, uczy, pozwala się rozwijać mówi piętnastoletnia Agnieszka Sułowska.

Ich pasja zajmuje ponad dziesięć godzin tygodniowo, a wszyscy przecież są jeszcze uczniami bądź studentami. - Rodzice po prostu muszą zrozumieć, że dla nas to coś więcej niż tylko zabawa. To nasze życie, w którym liczy się coś więcej, niż tylko lekcje - mówi Janek. - Zresztą może dzięki temu, że mamy Studio, uniknęliśmy towarzystw w szkole, dla których liczą się tylko papierosy, alkohol, imprezy - dorzuca Agnieszka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji