Artykuły

Tekst, aktor i...

Zaskoczył mnie Zygmunt Hubner. Okazał się po prostu nietaktowny - na swej "Zemście" w warszawskim Teatrze Powszechnym pozwala, ba, każe pękać z klasyka do rozpuku. A tyleż to już razy godnie nudziłem się na przedstawieniach Fredry, klasyka naszego przeszacownego. Bowiem klasycy - nawet klasycy sztuki komicznej - to mają do siebie, że grać ich wypada i oglądać z nabożną powagą. Kontuszowo, rodzajowo, na klęczkach. I zapomina się przy okazji o tym, że zbyt długo utrzymywana pozycja klęcząca równie jest dla zdrowia niekorzystna, jak zwisanie z sufitu głową w dół. Także w teatrze. Paru reżyserów już się o tym przekonało. Niektórzy z nich po latach podobnych praktyk dotąd nie potrafią podnieść się do pozycji pionowej i nadal pełzają po rubieżach życia teatralnego; drudzy podczas zwisów ozdobnych takiego się w tej pozycji nabawili przemieszania horyzontów, iż tylko patrzeć jak zaczną sceny wykorzystywać na toalety, a "Ustęp" z "Dziadów" grać będą po teatralnych ustępach.

Ongiś stary Fredro - nie, bynajmniej nie byt jeszcze wówczas wcale zgrzybiały -tak się był wściekł na teatry i krytyków za wywracanie na opak jego autorskich intencji, że zrezygnował z premierowych splendorów, trzasnął drzwiami i całą swą późną twórczość zatrzasnął w szufladzie. Ledwie wszak zawarł powieki, zamki wyważono i dalejże gęby sobie wycierać po teatrach facecjami świętej pamięci hrabiego Aleksandra. No, bądźmyż sprawiedliwi - niewiele wody upłynęło, a już po scenach pokazywać się poczęły w rolach fredrowskich największe tuzy aktorstwa polskiego: Mieczysław Frenkiel, Stefan Jaracz, Ludwik Solski, Jan Kreczmar, Jan Kurnakowicz, Mieczysława Ćwiklińska, Janina Romanówna, Helena Modrzejewska, Irena Solska, Aleksander Zelwerowicz, Juliusz Osterwa, Józef Węgrzyn, Karol Adwentowicz, Jacek Woszczerowicz. Trzeba natychmiast przerwać tę wyliczankę twórców, którzy wiedli Fredrę przez stulecie aż po próg naszej współczesności, lub trzeba by samym ich nazwiskom poświęcić całą resztę tekstu. Nie bez kozery mieszam w kolejności wymieniania tych artystów chronologię, plączę epoki epoki - chcę bowiem, by przywołane tu wielkie duchy sceny polskiej zaświadczały ową wielość dróg, rozmaitość koncepcji, perspektyw, z jakich fredrowski tekst trafiał w pękającą ze śmiechu widownię. Tworzyli kanon scenicznego grania Fredry.

Niedościgły w podawaniu fredrowskiego wiersza Stanisław Stanisławski służył wzorem kilku generacjom aktorów, Kamiński przykład dawał jak kontusz nosić, dobyć karabelę, jak po tabakierę sięgnąć. A przecież pomiędzy Modrzejewską i Jaraczem, między Zelwerowiczem a Hoffmannową szmat cały drogi, całe przestworza. Nie sposób pogodzić wzajem ich koncepcji. I nie trzeba. Tym także Fredro zwycięża - swą pojemnością, możliwością setnych interpretacji. Lecz jedno jest tu pewne i niepodważalne - wszystko to aktorzy byli z bożej łaski. I udowadniali, że - teatr Fredry to tekst plus aktor. I to już wszystko, niczego już więcej nie trzeba. No, jeszcze jednego trzeba niezbędnie - reżysera, który to rozumie.

Tak właśnie, jak Hubner w swej "Zemście". Skąd więc te wstępne utyskiwania, owe opowieści o nudziarstwie klasyka? Ano - z klęski urodzaju. Od lat jest Fredro jednym z najczęściej grywanych w Polsce autorów. W roku 1960 ustępował jeszcze jedynie Szekspirowi i Słowackiemu; w 1965 wiódł prym bezwzględny - 25 realizacji, 1114 spektakli. W 1970 nadal jest Fredro pierwszy - 24 premiery, 1033 przedstawienia, widzów blisko 458 tysięcy. I tak trwa: w roku 1975 - 418 tysięcy widzów, 1162 przedstawienia, 28 inscenizacji. Liczby są suche; są za to jednoznaczne i potrafią służyć argumentem bezspornym. Fredro nie tylko trwa, lecz z roku na rok nadal poszerza swe teatralne włości.

Dlaczego jest więc tak źle, skoro jest aż tak dobrze? Jeszcze w warszawskim Teatrze Współczesnym nie wygrano "Pana Jowialskiego" w reżyserii Jerzego Kreczmara, bodaj najwytworniejszego dziś konesera fredrowskiego wiersza; jeszcze w Narodowym idzie "Mąż i żona", którym to przedstawieniem Hanuszkiewicz tylu przynajmniej widzów rozwścieczył, ilu rozśmieszył, a już w Gdańsku Hebanowski wskrzesza dla dzisiejszej sceny "Wychowankę", jedną z najrzadziej granych, a bez dwóch zdań jedną z najbardziej zaskakujących w całym dorobku Fredry, prześwietną sztukę. A równolegle w Teatrze Telewizji inną zaniedbaną perełkę: "Odludków i poetę" wystawia Andrzej Łapicki, zaś Bronisław Pawlik gra w tym spektaklu karczmarza i wiersz mówi z klasą, rodem z największych niegdysiejszych tradycji. A tu już i w Bydgoszczy "Męża i żonę" reżyseruje Bohdan Korzeniewski; raz jeszcze wraca do tej arcykomedii równo w trzydzieści lat od swej słynnej inscenizacji w warszawskim Teatrze Kameralnym, kiedy to na przekór obowiązującym wówczas kanonom nie grał Fredry kontuszowo, zagłobowo, sarmacko - lecz rococowo frywolnie. Tak, jak gdyby czytał nie tekst zatabaczonego Galicjanina, a wyfraczonego la Rochefoucauld, który zwykł utrzymywać, że "miłość to spotkanie dwóch kaprysów i dwóch naskórków". Atoli La Rochefoucauld, Fredro i Korzeniewski to nie tylko - choć także - stare świntuchy. To rzecznicy wyrafinowanej teatralnej gry, smakosze przewrotnej logiki, koneserowie błysku riposty, prześmiewcy pruderii. Nijak dogadać się im z panią Dulską i teatralnymi dewotami, które ze sceny modlą się do Fredry na klęczkach.

To, co tu wypisuję, na felieton może się nadać w sam raz, lecz czy by się nadało na trzytomowe dzieło z przypisami? Pewnie by się nadało, jakiego by jednak trzeba do tego autora, jakiej klasy! A właśnie - klasa! Istnieją teksty dramatyczne, których bez klasy grać niepodobna. Niepodobna sznytem kucharki grać margrabinę, ni Fredry "sposobem" na świetlicowy skecz. Nie wystarcza wymyślić kilka - choćby i najsprośniejszych - sytuacji scenicznych, po czym kazać je do znudzenia powtarzać kolejnym parom wykonawców. Nie sposób przykładami in minus wciąż przypominać widzowi, że sztuka scenicznego mówienia wiersza, to nie lada sztuka i nie każdemu dostępna. Nie da się zwłokom byłego aktora - które, o dziwo, jeszcze się ruszają i coś tam nawet gadają - kazać poprowadzić fredrowską postać. Nie, nie, nie! A tu jeden po drugim teatry, których artystycznie na to nie stać, usiłują swą mizerną rangę windować na plecach znakomitych tekstów. Bo tak niby najłatwiej, bo "taki tekst broni się sam". Bzdura - tekst zadepczą, a przy karkołomnym dla siebie zadaniu obnażą wszystkie swe braki i siebie i autora pociągną w dół. Cóż, nie każdy musi grać Hamleta - dobry halabardnik, to też postać w teatrze niezbędna.

- Mierz siły na zamiary! - wołał mistrz Adam udrapowany w romantyczną pelerynę.

- Zamiary na siły mierz - ripostował hrabia Aleksander, stary trzeźwy realista.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji