Artykuły

Coś z Joyce'a

Linia repertuarowa, jaką prezentuje niedawno otwarty w Warszawie Teatr Mały, biegnie, jak dotąd, dość osobliwym zygzakiem: od Sofoklesa, poprzez Istvana Orkeny'ego - do Joyce'a (dla czytelników nie dość uświadomionych zaznaczmy, że Orkeny to pisarz wiernie kontynuujący linię węgierskiej przedwojennej komedii bulwarowej). Oczywiście, rekordy powodzenia w tym zestawie bije, przede wszystkim dzięki Irenie Eichlerównie, owa węgierska "Zabawa w koty". Ale i na "Wygnańców" Joyce'a dostać się można tylko za pomocą wielu przemyślnych zabiegów. Jednym słowem, teatrzyk spełnia swą rolę: suum cuique.

Warto by jednak przeprowadzić badania nad motywami, którymi kierują się widzowie cisnący się na "Wygnańców". Część publiczności niewątpliwie przychodzi znęcona nazwiskami wykonawców - artystów znanych, wybitnych, cieszących się powszechną sympatią; wielu warszawiaków oblega kasę ze względu na sam teren - nowy przybytek teatralny, który już zyskał w stolicy zainteresowanie i który zresztą niewątpliwie odznacza się pewną swoistą aurą, szczególnie sprzyjającą zbliżeniu grających i odbiorców, spełnianiu się owej tajemniczej gry przeistoczeń, w której uczestniczą pospólnie, nieprzedzieleni żadną umowną "rampą", wszyscy obecni. Ale dla znacznej ilości magnesem jest przede wszystkim nazwisko autora. I właśnie ci mogą na tym spektaklu doznać pewnego zawodu.

Oczywiście nie stanie się on udziałem autentycznych "joyce'ologów", wytrawnych znawców wszelkich najbardziej skomplikowanych włókien owej materii, z której utkany jest gigantyczny makrokosmos, wyłoniony przez człowieczą i artystyczną osobowość Joyce'a. Garść tych wybranych luminarzy odnajdzie również i w świecie "Wygnańców" zarysy dobrze sobie znanych wysp i przylądków, groźnych wulkanów, zdradliwych bezdroży i labiryntów. Lecz takich speców można przecież policzyć na palach jednej ręki; zebrani razem, nie zapełniliby bodaj jednego rzędu foteli w Teatrze Małym... Ale my wszyscy inni, zwykli śmiertelnicy, którzy zaledwie parę lat temu przeszliśmy - za pośrednictwem Macieja Słomczyńskiego - dopiero, pierwszy próg inicjacji w misterium "Ulissesowym"; my co po jednorazowej - a choćby nawet parokrotnej - lekturze tej epopei trwamy wciąż jeszcze w czadzie i oszołomieniu, obezwładnieni burzliwą falą i drapieżnością owych oceanicznych bezmiarów, po których w ciągu swej osiemnastogodzinnej wędrówki żegluje wieczny Odys - agent ogłoszeniowy z Dublina, Leopold Bloom; my, przychodzący na spektakl w nadziei, że otrzymamy tu zastrzyk jakichś pokrewnych wrażeń - opuszczamy uroczą salkę tego teatru z uczuciami nader złożonymi: zdziwieni, zaskoczeni, zafascynowani, ale i w znacznym stopniu rozczarowani. A w każdym razie z pewnym niedosytem.

Oczywiście, nie ze względu na elementy "treści" tego utworu, na znikomości jego "akcji", wąskość i jednotorowość tematyki i na minimalną ilość bohaterów; nikt przecież nie oczekiwał, by w rygorystycznie ograniczonych ramach dwugodzinnego dramatu mogła znaleźć odzwierciedlenie choćby drobna część olbrzymiej ilości wątków i epizodów składających się na przerastający zwykłą miarę epos powieści - czy może raczej antypowieści. Nasze zaskoczenie dotyczy przede wszystkim zastosowanej w tej sztuce formy: środków ekspresji, metody obrazowania, warstwy słownej, gatunku języka. Można powiedzieć, że forma ta - przynajmniej tak, jak się ona przejawia w spektaklu - stanowi jakby specjalnie obmyślone i starannie wypracowane przedstawienie do elementów stylu Joyce'a: nie tylko tych, jakie znamy z "Ulissesa", ale także i takich, które cechują inne jego "prolegomena do arcydzieła" (jak je określa w świetnym swym studium krytycznym Egon Naganowski), np. prozę beletrystyczną w "Portrecie Artysty" czy w "Dublińczykach". W przedstawieniu "Wygnańców" - która to sztuka wiąże się chronologicznie najbliżej z "Ulissesem", powstała bowiem w latach 1914-1915, a więc w okresie, w którym autor podjął już pracę nad swoją wielką powieścią - nie przejawia się najmniejszy bodaj ślad charakterystycznej dla Joyce'a rozbujałej fantazji; brak owego szczególnego splotu groteski i tragizmu, owej dosadnej, brutalnej poetyki "obscenitów" organicznie zrośniętych z najczystszą liryką; nie rozpoznaje się najsłabszego bodaj echa kapryśnie falującego "monologu wewnętrznego", przerywanego raz po raz najbardziej zróżnicowanymi parodystycznymi odzywkami osób postronnych, dowcipnie trawestowanym podźwiękiem różnych przemówień; wszystkich tych elementów, które - paradoksalnym porządkiem rzeczy - nadają właśnie genialnej prozie joyce'owskiej tak silny i tak dla niego znamienny relief dramatyczny. I nade wszystko brak tu całkowicie wszelkich realiów, konkretów, życia, na których - i tu również przejawia się swoisty paradoks twórczości Joyce'a - wspiera się zawsze najbardziej nawet introwertyczna, zindywidualizowana i całkowicie z pozoru rządząca się odruchami wewnętrznymi psychologia jego bohaterów.

W spektaklu "Wygnańców" rozgrywa się przed nami czysta gra wypreparowanych, oderwanych od wszelkich akcydensów potoczności, postaw ludzkich. Oto czwórka - a właściwie w przedstawieniu trójka protagonistów: mąż, żona, przyjaciel (czwarta z osób dramatu, domniemana przyjaciółka męża, zarysowuje się w tej realizacji tylko jako okonturowana sylweta, znak, figura umowna). Ryszard Rowan, wybitny pisarz, który po wieloletnim pobycie zagranicą powrócił właśnie z żoną do kraju, zastaje tu dawnego towarzysza swojej młodości, Roberta, ustosunkowanego dziennikarza, który rywalizował z nim niegdyś o miłość tej samej dziewczyny; Berta wybrała jednak Ryszarda, poślubiła go i razem z nim wyjechała. Teraz odnajdują się znów we trójkę na dawnym gruncie, i rozpoczyna się między nimi osobliwa gra: gra przyjaźni, miłości, zazdrości. Miłość i zazdrość nie dotyczą tylko osoby Berty: w jakiś szczególny sposób wiążą także ze sobą obydwóch mężczyzn. Owa gra odbywa się, by tak rzec, w jakiejś wyizolowanej próżni, w oderwaniu od realiów życia, od uwarunkowań rodzinnych i społecznych. Ze spektaklu nie dowiemy się np. w jakim to kraju wszystko się dzieje (być może pada gdzieś nazwa: Dublin, ale rzucona tak niedbale, że uchodzi całkowicie uwagi widza). Słyszymy wprawdzie o tym, że Rowanowie mają synka, ale w całym sprezentowanym tutaj dramacie fakt ten nie odgrywa najmniejszej roli. Spośród elementów "życia zewnętrznego" można odnotować jedynie dwie sprawy, starannie jednak przyporządkowane owej przewrotnej grze uczuć; najpierw dowiadujemy się, że Robert zaaranżował spotkanie Ryszarda z pewnym dostojnikiem państwowym - wicepremierem - który ma mu dopomóc w uzyskaniu odpowiedniego stanowiska (na tę samą godzinę Robert przygotowuje schadzkę z Bertą w swoim kawalerskim mieszkaniu); następnie zaś pisze w miejscowej gazecie pochwalny artykuł o przyjacielu. Lecz, jak już nadmieniłam, obydwa te fakty nie służą w najmniejszym stopniu zobrazowaniu dookolnej rzeczywistości; jedyną ich funkcją jest podbudowanie złożonej gry - przyjaźni i zdrady - która łączy ze sobą tercet bohaterów.

O wiele bardziej jeszcze skomplikowana i wieloznaczna jest gra, którą uprawia mąż w stosunku do Berty i do Roberta. Popycha żonę w ramiona przyjaciela i żąda od niej bezustannie relacji o każdym etapie odnowionej i potęgującej się pasji miłosnej; przechodzi męki zazdrości i zdaje się czerpać z nich jakąś masochistyczną, przewrotną rozkosz, okupując niejako w ten sposób własne zdrady i przeniewierstwa. Osobliwy to proces psychologiczny, proces w którym można dopatrzyć się także pewnej nadrzędnej myśli filozoficznej. "Co jest prawdą?" Czy istnieje w ogóle prawda "w stanie czystym?" Czy człowiek zdolny jest dotrzeć do samego dna, do najgłębszych pokładów swych uczuć? Czy można mówić o jakichś nieprzekraczalnych granicach między świadomym naszym pragnieniem a ciemną magmą instynktów? Niebezpieczny to proces, zasadzkami najeżona droga. Kto raz na nią wstąpi, może się dostać w śmiercionośny labirynt, z którego nie znajdzie już wyjścia. Tak chyba da się rozszyfrować sens tego dramatu.

Ten sens został wydobyty nader precyzyjnie w realizacji, i w tym chyba bezsporny i największy jej walor. Trzeba jednak stwierdzić, że zostało to osiągnięte środkami odbiegającymi od tych, jakimi operuje sam autor. W oryginale sztuka osadzona jest bardzo mocno w realiach świata zewnętrznego; akcja przebiega w całkiem konkretnym Dublinie, w środowisku wyraźnie scharakteryzowanym przez autora, który w didaskaliach nie szczędzi wskazówek na temat scenerii wnętrza, architektury i szczegółów umeblowania zarówno w akcie I i III (mieszkanie Rowanów) jak w akcie II (garsoniera Roberta). U Joyce'a występują ponadto jeszcze dwie osoby, których Łapicki - reżyser i adaptator sztuki - nie wprowadził w ogóle na scenę: mianowicie Archie, synek Rowanów, oraz Brygida, stara zaufana "gosposia". Najważniejsze zaś, że postać owej "czwartej" - Beatricze, kuzynki Roberta i nauczycielki muzyki małego Archie, która w przedstawieniu została sprowadzona niemal do roli statystki - u Joyce'a jawi się jako pełnokrwista, i nader zresztą ciekawa, postać dramatu. Jej ustawienie jako swoistej "rywalki" Berty, przyjaciółki "intelektualnej" Ryszarda, nie tylko wzbogaca sztukę pod względem dramatycznym, ale także stwarza zupełnie inną perspektywę dla owego "trójkąta miłości i zdrady".

Sztuka ma niewątpliwie silne naloty post-ibsenowskiego naturalizmu - i to zapewne skłoniło realizatora do rezygnacji z wielu elementów i do ukazania jej w formie wypreparowanego moralitetu. Myślę, że zamysł, w zasadzie ciekawy, poszedł jednak w tym wypadku zbyt daleko: sprawił, że sztuka stała się dość oschłym i nadto chyba uroczyście celebrowanym przewodem intelektualnym; że straciłam wiele ze swej świeżości i scenicznego wdzięku. U Joyce'a owa nadrzędna paraboliczność dramatu przebija tylko poprzez naturalny bieg życia; dobrze, że w realizacji obciosano ją z pewnych niepotrzebnych i natrętnych naturalizmów, ale może szkoda, że nie zostawiono jej żywego i organicznego krwiobiegu; parabola chyba dałaby się i tak ocalić... I może szkoda pewnych przejmujących i głębokich akcentów autobiograficznych w postaci i Ryszarda - niewątpliwego alter ego samego Joyce'a.

Spektakl grany jest ciekawie i finezyjnie - zwłaszcza przez Zofię Kucównę, która nawet w warunkach tak rygorystycznej "sublimacji" potrafiła w roli Berty stworzyć żywą, pełną pasji, temperamentu i wdzięku postać "wiecznej kobiety" - jakiegoś prototypu niezapomnianej Molly z "Ulissesa". Andrzej Łapicki w roli Ryszarda wydał mi się nieco zbyt enigmatyczny, jakkolwiek znakomicie mieszczący się w ramach narzuconego przez siebie samego stylu; dynamicznym Robertem był Zdzisław Wardejn, Joanna Sobieska, jako Beatrycze przesuwa się tylko przez scenę. Realizator był nieubłagany.

Ale wieczór jest bardzo interesujący. Zawsze coś z Joyce'a...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji