Artykuły

Dobrze wytresowane zwierzęta

Historia czworokąta - Mąż, Żona, Dziewczyna, Przyjaciel. Kameralny dramat psychologiczny z początku dwudziestego wieku. Stare pytania i problemy - co dzieje się z małżeństwem, co dzieje się z miłością dwojga ludzi po iluś tam latach wspólnego życia. Miłość do żony przyjaciela, miłość czy przyjaźń. Czy lepiej wiedzieć czy nie wiedzieć o zdradzie. Rzecz dzieje się wśród artystów, a więc wśród ludzi, jak to mówiono dawniej - niemoralnych. Wśród tych, którzy na przełomie XIX i XX wieku, w całej Europie, za przewodem tych samych lektur, odrzucali dawną moralność, a potem próbowali budować nową. Chcieli być wolni, po to, żeby budować, sami, nowe więzy, nowe, własne systemy i układy pojęć, zakazów, żeby wolność zamienić w inne, nie lepsze od poprzedniego więzienia. Nie wymyślili w gruncie rzeczy nic nowego, mówili trochę tylko inaczej, niż przedtem, o tym samym. Ich miłość, ich szczęście i rozpacz, były takie same, jak Fredry, jak Otella, jak Kaliksta i Melibei, takie same jak cała literatura kręcąca się wszędzie, od wieków, w różnych krajach, epokach, poetykach wokół miłości, zazdrości, podejrzenia, zaspokojenia i niespełnienia. Ale tylko wielka czy naprawdę dobra literatura ma to do siebie, że czyta się ją i ogląda na scenie, nie patrząc na realia i rekwizyty. Że nie obchodzi nas kiedy powstała, i czy jej bohaterowie mieli na sobie chitony czy tużurki. Joyce napisał swoich "Wygnańców", swój zwykły, banalny dramat, przed "Ulissesem", i tą wielką książką skazał go na zapomnienie. Ale "Wygnańcy" nie zostali zapomniani. Wracają na scenę i to wcale nie dlatego, że napisał ich autor "Ulissesa" i "Finnegan's Wake".

Wracają jako sztuka, której tematem są sprawy przez wszystkich nas przeżywane, sprawy o których nie umiemy, wstydzimy się, albo nie chcemy mówić. Współczesna literatura przeważnie mówi o miłości źle, wstydliwie, albo brutalnie. Świadomy kicz, świadoma groteska, skrzywienie albo maszynka do wyciskania łez. Legion krytyków i felietonistów czyha żeby wykupić albo zanalizować psychologicznie i socjologicznie każdy opis uczucia, każdy wybuch zazdrości. Pomiędzy "Love Story" i "Trędowatą", pomiędzy opisami baletów i nieustannymi rozważaniami nad seksem i instytucją małżeństwa zgubiła się gdzieś ludzka miłość, zazdrość, pożądanie i czułość. Z jednej strony golasy na scenie i ekranie, z drugiej nieumiejętność wyjąkania paru słów, które nie byłyby śmieszne. A nawet jeśli nie są śmieszne i tak ktoś je ośmieszy.

W "Wygnańcach" nie ma nic wielkiego ani nic nowego. A ich przedstawienie w Teatrze Małym jest ładne i eleganckie. Nikt tu nie ryczy jak ranny łoś, nikt nie czołga się po podłodze. Aktorki ubrane są w suknie z lamy, aktorzy w modnie i dobrze uszyte garnitury z aksamitu. Bo cierpieć, kochać i torturować się nawzajem można bez wielkiego sztafażu teatru okrucieństwa. Bez darcia łachmanów i rozlewania posoki. Recenzenci się krzywią i zdawkowo cedzą komplementy zaprawione ironią. Po co taki teatr, gdzie człowiek czuje się jak w salonie? Gdzie nie trzeba tłoczyć się do szatni, a foyer przypomina bar. Po co ten teatr, gdzie aktorzy po prostu grają sztukę o miłości i niemożności wzajemnego, ostatecznego ludzkiego zrozumienia. Sztukę napisaną okrągłymi zdaniami, z akcją zwykłą i niewymyśloną, gdzie tylko gdzieś głęboko kryje się wspaniała przenikliwość i mądra znajomość ludzkiej natury, które zaprowadziły Joyce'a na szczyt literatury XX wieku, a w "Wygnańcach" pozostawiły cząstkę arcydzieła.

To przedstawienie jest nie tylko ładne. Jest też w nim, poza słowami, które napisał Joyce, możliwość oglądania aktora. Aktora, który pokazuje się tu bez żadnych podpór i zasłon. Wychodzi między widzów i musi grać. Musi ustawić się tam, gdzie trzeba, zmieniać sytuacje, wykonywać przemarsze po przekątnej i wokół partnera, obracać się, mówić w różne strony, wiedzieć, że wokół nie ma nic, ani kulis, ani horyzontu, ani dekoracji - tylko oczy widzów, którzy śledzą zewsząd każdy jego gest, ruch, krok, spojrzenie. Przyjemnie jest patrzeć, jak całe rozegranie tej salonowej sztuki jest układem działań, wzajemnych kontaktów, zbliżeń, oddaleń, zejść, wyjść. Jak teatr naprawdę jest tańcem, rytuałem i sztuką. Choć odgrywają go przed nami elegancko ubrane panie Kucówna i Sobieska i panowie, Łapicki i Wardejn, a nie gromada jurodiwych szaleńców. Tylko że teatr naprawdę musiał oszaleć, naprawdę trzeba było rozwalić sceniczne pudełko, po to, żeby zbudować taką salę jak Teatr Mały, i żeby przyzwyczajeni do pozowania się przed kamerą aktorzy musieli zacząć na nowo grać, tak jak się gra właśnie w teatrze. Nawet salonową sztukę o miłości, która tylko bardzo dawno temu mogła mieć posmak obyczajowej odwagi i skandalu. Dzisiaj wydaje się nam banalna, a raczej chcemy uparcie uznać ją za banalną, bo wstydzimy się zawartych w niej słów o miłości i o zaniku uczuć, o fascynacji i rozczarowaniu.

Przedstawienie się kończy i recenzenci piszą. Jak Robert, który po tragicznej schadzce z żoną przyjaciela i po żałosnej przygodzie w dorożce napisał o nim artykuł, bo jest krytykiem - "dobrze wytresowanym zwierzęciem". Przedstawienie się kończy i zostają już tylko słowa napisane przez nas - dobrze wytresowanych. I to może jest najbardziej w tej sztuce prawdziwe i żałosne - dla tych, którzy piszą o innych, a nie o tym co sami przeżywają, co czują, i przez to zamieniają swoje pisarstwo w śmieszne, cyniczne udawanie, w smutną ironię albo w podszytą słabością przemądrzałość.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji