Artykuły

Kurier Warszawski

BYŁ TO NIEWĄTPLIWIE najlepszy już od lat miesiąc dla melomanów. Muzyka w kwietniu dominowała nad wszystkimi innymi kulturalnymi atrakcjami stolicy, bo to przecież i koncert Zimermana, i występ Yehudi Menuhina, i polska premiera "Wozzecka", że już nie wspomnę drobniejszych wydarzeń... Zimerman swym występem w Filharmonii Narodowej nadał wysoką rangę uroczystościom związanym z 50-leciem Towarzystwa im. Fryderyka Chopina; jednej z tych instytucji muzycznych w kraju, które działają najbardziej pracowicie, niemniej znanej stosunkowo niewielkiej grupie entuzjastów muzyki, i to praktycznie tylko na terenie Warszawy. Wprawdzie właśnie TiFC ma już ćwierć, wieku decydujący udział w organizowaniu Konkursów Chopinowskich, wprawdzie z jego inicjatywy doszło w PWM do skutku pomnikowe wydanie "Dzieł wszystkich" Chopina, ale - zazwyczaj TiFC chowa się skromnie w cieniu własnych osiągnięć i trzeba dopiero takiego, jak ten, jubileuszu, aby doczekało się szerszego rozgłosu. Jak wynika z jubileuszowej daty, TiFC narodziło się w roku 1934; jego początki były więcej niż ubogie, choć firmowały Instytut nazwiska nie tylko muzyków i muzykologów (Mieczysław Idzikowski, Witold Maliszewski, Karol Stromenger, pewną rolę odgrywał także Szymanowski), lecz i osobistości oficjalnych (m. in. ówczesny minister spraw zagranicznych August Zaleski był pierwszym prezesem TiFC-u, we władzach znalazł się również generał Sosnkowski). Początki były ubogie w sensie budżetu, lokalu i innych tego typu przyziemnych kłopotów, ale przecież już wtedy udało się Instytutowi wykupić wiele cennych autografów Chopina, już wtedy (w 1937) zainicjowano prace nad owym pełnym wydaniem "Dzieł" (w redakcji Józefa Turczyńskiego i Ignacego Paderewskiego), już wtedy zaczęto wydawać kwartalnik "Chopin", który niestety nie przetrwał długo z powodu braku funduszów...

A dziś? Po 50 latach Instytut dorobił się pięknego lokalu (w zamku Ostrogskich), opiekuje się i zarządza Domem Chopina w Żelazowej Woli, posiada niezmiernie interesujące zbiory muzealne, wspólnie z PWM publikuje książki o tematyce chopinowskiej, organizuje wystawy, konkursy i stałe koncerty w warszawskiej siedzibie, w Łazienkach i w Żelazowej Woli. Swój jubileusz uczcił również cyklem 10 koncertów z udziałem czołówki naszych pianistów i ciekawą wystawę chopinianów. Obchody, pomyślane jako nasilenie i wzbogacenie działalności TiFC-u, rozpoczęto właściwie już z końcem lutego; ich kulminacją - i zakończeniem jednocześnie - był występ Zimermana. Z orkiestrą FN pod dyrekcją Jerzego Katlewicza zagrał dwa koncerty: G-dur Beethovena i f-moll Chopina.

Owację zgotowano mu niebywałą. Publiczność (a tłumy wypełniały szczelnie każdy skrawek widowni) oklaskiwała go na stojąco przez kilkanaście minut - brawami, jakie zastrzeżone bywają w tej sali tylko dla największych...

I chyba słusznie, nie ma bowiem wątpliwości co do tego, że Krystian Zimerman jest - mimo zaledwie 27 lat - najwybitniejszym spośród żyjących polskich pianistów, i w świecie najpopularniejszym. Niemniej - jak często bywa w wypadku wielkich indywidualności - jego gra była również gorąco dyskutowana i wywoływała opinie wręcz sprzeczne. Tzn. nikt nie miał - jak sądzę - najmniejszych zastrzeżeń co do wzorcowej interpretacji Chopina; różnice zdań pojawiły się przy Beethovenie. Zimerman grał go niezwykle pięknie - nad wyraz subtelnie, delikatnie, odkrywając nam zupełnie innego Beethovena: wrażliwego romantyka, a nie pochmurnego mocnego człowieka, który swą muzyką rozsadzał ówczesne struktury. Dla mnie był to Beethoven może przesadnie wyciszony, zbyt rozpoetyzowany, brakowało mi w nim prawdziwie męskiego, mocnego uderzenia, energii, żywiołowości, silniejszego zrywu, ale jest to, rzecz jasna, kwestia indywidualnej różnicy poglądów na samą koncepcję, natomiast przyznaję oczywiście, że w ramach koncepcji przez siebie stworzonej Zimerman grał istotnie po mistrzowsku.

Entuzjazm, jak wspominałem, wywołał ogromny. Gala była niesłychana; uświetniła koncert swą obecnością także pani Nelly Młynarska - wdowa po Arturze Rubinsteinie. Uroczystości TiFC-u, pięknie przygotowane i znakomicie zorganizowane, zakończone więc zostały bardzo mocnym akcentem.

Pani Młynarska zaszczyciła również imprezę z całkiem innej dziedziny sztuki, mianowicie recital swego siostrzeńca, Wojciecha Młynarskiego, śpiewającego przez kilka dni w kabarecie "Warsztat". Kabaretów teraz w Warszawie co niemiara; bodaj nigdy jeszcze - nawet w legendarnych czasach fin-de-sicle'owych teatrzyków ogródkowych - nie było ich tak wiele, ale też bodaj nigdy nie było tak kiepskich: ilość nie przeszła w jakość. Rodzą się wiecznie jakieś dziwactwa, firmowane albo przez nazwisko, które nic nikomu nie mówi, albo przez nazwiska, które mówią wprawdzie, ale nic dobrego - ludzie na to nawet chodzą, bo za "marne kilkaset złotych" można posiedzieć przy piwku, koniaczku, czy winie i jeszcze posłuchać czegoś "do śmiechu". W tym kontekście, "Warsztat" - organizowany pod egidą ZAKR-u - miał plany ambitniejsze i ciekawsze. Piszę "miał", bo zdaje się, że i on jak gdyby skończył swój żywot po jednym, krótko (choć przy kompletach) prezentowanym programie. W pierwszej części lansował zdolną kabaretowo-aktorsko-piosenkarską młodzież, w drugiej - dawał recital autentycznej gwiazdy.

W tym pierwszym, jedynym jak dotychczas, programie, wśród "zdolnej młodzieży" błysnęła niewątpliwym talentem, rokującym piękne nadzieje na przyszłość, Edyta Geppert (laureatka wrocławskiego konkursu piosenki aktorskiej) - szczególnie w dowcipnie pomyślanej i zrealizowanej wersji dawnego przeboju "Panna Mania gra na mandolinie". Gwiazda - Wojciech Młynarski - przedstawił natomiast najlepsze piosenki z całego XX-lecia swej kariery... Tak, proszę Państwa, to już 20 lat tego pisania i śpiewania; Młynarski wydał niedawno córkę za mąż, kto wie czy wkrótce nie zostanie dziadkiem, a wygląda - bestia - niemal dokładnie tak, jak przed 20 laty. Boże mój! Ależ się trzyma!

No, więc śpiewał kilkanaście piosenek. Ich wyboru - jak szczerze wyznał - dokonał nie sam i być może dlatego zabrakło wśród nich paru najnowszych, napisanych w ostatnich latach. Ale i te, które śpiewał, dostarczyły publiczności godzinę wspaniałego kabaretu. Pani Młynarska-Rubinsteinowa gorąco biła brawo, potem nawet zwiedziła zaplecze "Warsztatu" - jakże odległe od tych garderób, w jakich bywała nieraz podczas koncertów męża. Z tego zaplecza też można było się pośmiać; jak kabaret, to kabaret. Totalny.

Wracam do Filharmonii. W foyer - wystawa na 70-lecie Witolda Rowickiego, przygotowana wzorowo przez Mariana Gołębiowskiego. Wzorowo i, rzec można, po dżentelmeńsku; przebiegała zwiewnie po niegodnych jubileuszowego fresku fragmentach biografii, skoncentrowana na tym, co należy w takich okolicznościach uwypuklić i podkreślić. Gołębiowski, biograf Filharmonii Warszawskiej i Emila Młynarskiego (ta druga wielka praca dopiero w przygotowaniu), wytrawny kolekcjoner dokumentów archiwalnych i anegdot, wykazał tu pełny kunszt znawcy muzyki i kunszt dyplomaty. Wręcz trudno mi było rozstać się z podobiznami Rowickiego, fotografowanego we wszystkich częściach świata i we wszystkich możliwych pozach, musiałem jednakże, jako że na estradzie grał tego dnia Menuhin.

Yehudi Menuhin - jedna z legendarnych karier muzycznych XX wieku! Najpierw - cudowne dziecko skrzypiec - wędrował ze swą siostrą Hepzibah po świecie, występując regularnie dwa razy na tydzień już od 7 roku życia. Potem - gdy dorósł i dojrzał - po półtorarocznej przerwie powrócił w 1936 na estrady jako 20-letni, w pełni dojrzały, fenomenalny wiolinista. Takim słyszeliśmy go w Warszawie ponad ćwierć wieku temu; w 1957, w tej samej sali Filharmonii Narodowej, przeżyliśmy z nim dwa niezapomniane wieczory, na jednym grał "Sonatę" i "Partitę" Bacha oraz "Sonatę" Bartoka (wszystko na skrzypce solo), na drugim - dwa wielkie koncerty: Beethovena i Brahmsa. Później - mijały lata i Menuhin, jak gdyby zmęczony trwającą ponad pół wieku karierą wirtuoza, grywał coraz mniej, coraz rzadziej, więcej czasu poświęcając na pedagogikę i - dyrygenturę. Obecnie zresztą często wielcy wirtuozi i wokaliści (np. Rostropowicz, Aszkenazy, Domingo) wstępują na podium dyrygenta, podejmując jak gdyby inną, drugą karierę.

Tym razem więc, Menuhin przyjechał do nas przede wszystkim jako pedagog i dyrygent. W sali centrum sztuki "Studio" (przez które został do Polski zaproszony) poprowadził kilkugodzinny kurs pokazowy, przesłuchując utalentowanych młodych skrzypków, laureatów krajowych konkursów; najzdolniejszego z nich, 11-letniego Krzysztofa Baranowskiego ze szkoły muzycznej w Poznaniu, zaprosił jako stypendystę do swej mistrzowskiej klasy w Londynie. A jakie rezultaty może przynieść nauka u Menuhina, mogliśmy sprawdzić na wieczornym koncercie, kiedy to Menuhin grał razem ze swym londyńskim uczniem, 19-letnim Lelandem Chenem z Tajlandii, "Koncert d-moll" Bacha na dwoje skrzypiec. Interpretacja była znakomita, brzmienie skrzypiec cudowne, szkoda tylko, ze jedynie do tego ograniczył się obecnie Menuhin-wirtuoz.

Po raz pierwszy przedstawił się nam natomiast jako dyrygent: poprowadził Polską Orkiestrę Kameralną (znakomity zespół Maksymiuka), z którą zetknął się już i pracował kilkakrotnie podczas wizyt polskich instrumentalistów w Londynie. Wraz z nimi opracował "Symfonię Haffnerowską Mozarta, "Divertimento" Bartoka oraz "Introdukcję" i "Allegro" Elgara - ukłon w stronę przybranej, angielskiej ojczyzny (Menuhin urodził się w Nowym Jorku, w rodzinie rosyjskich Żydów, ale mieszka od dawna w Londynie).

Był to w sumie koncert porywający; trudno nawet rozdzielić zasługi, wyrokować czy wysoka temperatura nastroju była wynikiem maestrii Menuhina, czy maestrii zespołu. Wydawali się po prostu rozumieć idealnie - i dyrygent, i muzycy, stanowili jak gdyby jeden, niezwykle wrażliwy instrument o cudownym brzmieniu. Wypada teraz tylko czekać na kolejną wizytę Menuhina; w jakim charakterze przyjedzie do nas po raz trzeci? Może... na Dni Książki? Jest przecież również i pisarzem; za swoją "Niedokończoną podróż" otrzymał w RFN wysoką nagrodę literacką i nagrodę zrzeszenia księgarzy, opublikował szereg książek o tematyce muzycznej, a także książeczkę... dla dzieci ("Król, kot i skrzypce") napisaną wspólnie z Christophem Hope'em...

Niezwykły człowiek. Niezwykły artysta. Niezwykły pedagog; gdy w 1979 przyjechał do Chin na zaproszenie tamtejszego Ministerstwa Kultury, 17 tysięcy młodych skrzypków z całego kraju zjechało do Pekinu, by wysłuchać jego uwag o grze skrzypcowej i otrzymać instrukcje ułatwiające im pracę nad sobą...

Na szczęście mogłem go i tym razem zobaczyć i usłyszeć - po 27 latach od poprzedniej wizyty w Polsce. Nie mogłem natomiast (niestety!) zobaczyć, jak na razie, pierwszej polskiej inscenizacji "Wozzecka" Albana Berga, na scenie Teatru Wielkiego; nie było mnie wówczas w Warszawie, lecz przyrzekam relację z tej ważnej premiery w jednym z najbliższych wydań Kuriera. Nie byłem również na występie wspaniałego skądinąd Eltona Johna, z powodów zresztą bardzo prozaicznych: warszawska Estrada nie przesyła "Przekrojowi" biletów prasowych, a wydanie 1600 złotych na bilet do Sali Kongresowej wydało mi się - jak na dziś - jednak pewną przesadą. Wiem, że sala była nabita kompletem słuchaczy, niemniej myślę, że jeśli bilet na występ estradowy kosztuje jedną dziesiątą pensji dobrze sytuowanego człowieka, to jednak coś tu chyba jest w nie najlepszym porządku.

Wolałem pójść do teatru, bo chociaż muzyka w kwietniu dominowała, to przecież i w warszawskich teatrach również coś się działo. W Teatrze Kameralnym np. Kazimierz Dejmek wystawił polską premierę "Letniego dnia" Sławomira Mrożka. Napisana na zamówienie szwedzkiego teatru sztuka jest raczej wolna od politycznych i innych podtekstów (choć niektórzy recenzenci koniecznie dopisują jej drugie, trzecie i może jeszcze nawet dalsze dno), jest natomiast doskonale skonstruowana, błyskotliwa, dialog - szczególnie w I akcie - wspaniały, role dla aktorów nad wyraz efektowne. Całość w stylistyce komedii bulwarowej, tyle że takiej głębszej, snującej gorzkie rozważania o ludzkiej kondycji i ryzykującej twierdzenie, iż granica - biorąc bardzo z grubsza - między życiowym pechem a życiowym sukcesem jest w rezultacie dość cienka, jako że i jedno, i drugie nie zapewnia szczęścia. Szczęście, no, a w każdym razie powodzenie, zapewnić może natomiast... brak skrupułów i siła przebicia - co jakby wynika z finału.

Gra tylko troje aktorów - i wystarczy. Bo też jakież to znakomite trio! Andrzej Łapicki jako nieskazitelnie wykwintny Ud (któremu się wszystko udaje), Jan Englert jako Nieud (nie udaje mu się nic w ogóle) i Magda Zawadzka jako Dama przemieniająca ich życie, chociaż jednemu - niestety, tylko na krótko. "Letni dzień" ma zapewnione powodzenie i na letnie dni, i na pewno na jesienne także. Mrożek raz jeszcze okazał się niezawodny; sądząc po "Ambasadorze" i "Letnim dniu" złapał nawet ostatnio znów bardzo dobrą formę, lepszą niż z okresu "Szczęśliwego wydarzenia" czy "Garbusa"' wszystkim wypada tego spektaklu gorąco pogratulować.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji