Mgliste linie snów
To dobrze, że na afiszu małej sceny Teatru Narodowego znalazł się ten właśnie tytuł, co tak wspaniale jednoczy w sobie ducha dawnej tradycji z tragikomizmem bliskiego wczoraj, mięsistość teatralnego działania wspiera poezja, poezję bogaci filozofią. Mają też "Dwa teatry" specjalne miejsce w kronikach polskiego życia kulturalnego, stwarzały pretekst do światopoglądowych sporów, stwarzały okazję do aktorskiego popisu.
W sporach było wielkie racji pomieszanie, jakby dyskutanci z "Odrodzenia" i "Kuźnicy" istotnie wierzyli, że Szaniawski tak mechanicznie wykreśla linie między małym realizmem a wielką wizyjnością, między prawdą gestów a siłą snów. Szaniawski optował tekstem swej sztuki przede wszystkim na rzecz dialektycznej tezy o jedności i walce przeciwieństw (ten sens "Dwóch teatrów" uznany został za oczywisty już przed 20 laty), dopełnieniem - dodajmy, iż niezmiernie dla wymowy tego dramatu istotnym - pozostał problem patriotyzmu. Szaniawski ujawniał go poprzez pełne goryczy słowa o ofierze "krucjat dziecięcych". Krył się za nimi tragizm pokolenia Kolumbów, rezerwa wobec wszelkiego pozerstwa i pogarda dla zbędnych słów.
Inscenizatorzy "Dwóch teatrów" mieli w tym bogactwie treści wybór z pozoru ułatwiony, każdy kierunek interpretacyjny zdawał się gwarantować sukces. Tyle, że praktyka przeczyła pozorom: wielkość "Dwóch teatrów" tkwiła w ich polifoniczności, czytane jednym kluczem jak traktat o granicach realizmu, podobnie jak sprowadzane do wymiarów rozprawki o magiczności polskich dusz, traciły wiele ze swej wewnętrznej równowagi. Doświadczyło tego, a dodajmy, że doświadczyło dosyć boleśnie, wielu, skądinąd, wybitnych reżyserów. A przecież Andrzej Łapicki, twórca obecnej premiery, próbował w materii dzieła prowadzić linie własne, próbował uciekać od kanonów, które zdawały mu się, widać, nadto opatrzone...
Więc przede wszystkim akcentował Łapicki, iż ów realizm, jaki w planie Małego Zwierciadła opisuje Szaniawski, został już przez czas i przez estetów wzięty w cudzysłów. Te stwierdzenia sugerował inscenizator przez syntetyzujące ujęcie scenograficzne, a zwłaszcza przez nadanie obu jednoaktówkom ("Matka" i "Powódź") wymiaru rzeczy "próbowanych", więc nie spełnionych, nie doskonałych. Rozumiem intencje zamysłu, obawiam się atoli, że nie sprawdza się on całkiem w scenicznej praktyce.
Chyba, że pozorowanie "próby" stanowić by miało alibi dla wykonawców obu etiud? Podejrzenie, oczywiście, bez pokrycia w faktach. Przecież Matkę kreuje z wspaniałym rozmachem, z soczystością tonów sama Irena Eichlerówna, a w "Powodzi" grają Jan Ciecierski i Wojciech Siemion...
A przecież to ostentacyjne "niedopełnienie" "Małego Zwierciadła" sprawiło, iż zacierała się ponad potrzebę linia planu teatru i planu Snów, a w samym "Małym Zwierciadle" wydarzenia ze sceny i dyrektorskiego gabinetu zyskiwały nadmierną wspólnotę klimatu.
Te trzy rzeczywistości stawały się sobie tak bliskie, jakby poczęte z jednej materii. Łączyła je też przemożna indywidualność ironicznego a tragicznego w ogromie swoich złudzeń manegera - Dyrektora "Małego Zwierciadła". Gra go, oczywiście, sam Andrzej Łapicki. Gra z prawdziwym tragicznym poczuciem narastającego osamotnienia, niemal bez uśmiechu, bez rozluźnienia tonu potoczystą zwyczajnością. Tę zostawił partnerom: jowialnemu Woźnemu (Kazimierz Wichniarz), terkotliwej Laurze (Małgorzata Lorentowicz), poetyckiej Liselocie (Katarzyna Hanuszkiewicz), wreszcie pełnemu nieoczekiwanej w tej roli siły Chłopcu (Mirosław Konarowski). Kreacja Łapickiego wyznacza odrębność temu przedstawieniu. W jego harmonice pobrzmiewa przecież chwilami ton mniej czysty. Ciekawe, czy słyszałby go także sam Szaniawski?