Artykuły

Pieszo, ale dokąd?

Przyznaję się do bezradności w sprawie ostatnich przedstawień Kazimierza Kutza. Jak to jest, że najpierw robi on znakomitych "Twórców obrazów" - gorzki rozrachunek z blichtrem i podłością tzw. sztuki, potem uderza bezkompromisową "Kartoteką", proponuje ironiczno-patriotyczny kabaret w "Spaghetti i miecz", następnie podstawia sobie i kolegom po fachu przed oczy prześmiewcze lustro w świetnym "Na czworakach". I kiedy wydaje się, że artyście nie przeszkodziła zmiana kamery na teatr żywego planu, przychodzą "Damy i huzary" - pełne złego smaku widowisko, któremu bliżej do kabaretowych biesiad. I co z tym wszystkim począć?

Zapomnieliśmy o "Pieszo". Były "Tanga", był "Portret", były mniejsze sztuki Sławomira Mrożka. A "Pieszo" stało sobie spokojnie na półce i czekało. Ale to może i dobrze. Zapewne najwybitniejszy obok "Ślubu" polski dramat ostatniego półwiecza należy do utworów, których nie trzeba ruszać, jeśli się nie wie, po co. To bodaj Jerzy Koe-nig mawiał, że nikt nie ma obowiązku inscenizowania arcydzieł. Z pozostawienia ich w spokoju i czytania w samotności większe są korzyści niż z chybionych realizacji.

Być może teraz nadszedł czas na "Pieszo". W Polsce nowego wieku nie mamy już żadnych martyrologicznych ani rozliczeniowych obowiązków. Natomiast ciągle wędrujemy jak Ojciec z Synem. Wędrujemy, choć nie wiemy dokąd. O tym mogłoby dzisiaj być "Pieszo", gdyby wystawiać je tak, jak zostało napisane. Bez zbędnych słów, niczym nieubłagana elegia na odejście starego świata i wyraz lęku przed tym, co przychodzi.

Pierwsze skojarzenie jest przecież uderzające, także kiedy ogląda się zrealizowane w Starym Teatrze w Krakowie przedstawienie Kutza. Ci ludzie, ten Ojciec i Syn, wszyscy, którzy ich mijają, niewiele mają wspólnego z porządkiem tuż powojennego rozliczenia. Są jak Vladimir i Estragon z "Czekając na Godota". Tak samo jak tam, tak i tu "nic nie da się zrobić". Można chodzić tam i z powrotem po tej samej niby prostej ścieżce i spoglądać na linię horyzontu. Można jak Superiusz podjąć grę w iluzję, nakładać maski, udawać, kłamać, bawić się własnym pozornym samozadowoleniem. Wszystko można, tylko po co? Przecież na koniec i tak wraca się do punktu wyjścia.

Pierwsza część spektaklu Kutza wydaje się bliska takiemu czytaniu sztuki Mrożka. Bezlitosne wędrówki, z oddali hałas pociągów, a wszystko pogrążone w jakimś trudnym do nazwania bezładzie, pustce. Aktorzy prowadzeni pewną ręką reżysera grają raczej ludzkie typy, a nie pełnokrwiste postaci, ale czynią to sprawnie, bez zbędnych sztuczek i zbyt częstego ostatnio na tej scenie mrugania do publiczności. Rzecz toczy się wartko, a jednak pod powierzchnią można wyczuć jakieś przeczucie fatalizmu tej całej sytuacji. Słowem - tak jak w moim rozumieniu trzeba.

Drugą część widowiska Kutz inkrustuje wyświetlanymi na zamykającym scenę białym ekranie obrazami, a to z Placu Czerwonego, a to podobiznami Lenina, a to migawkami z naszego już podwórka. I w jednej chwili nie ma Mrożka, nie ma nawet aktorów Starego Teatru, jest tylko żałosna lekcja wiedzy o społeczeństwie i poprzednim ustroju. A całe przedstawienie bierze w łeb, o teatrze można już zapomnieć. To niestety nie jest bowiem jeden z wielu reżyserskich zabiegów, takich, bez których można by się obejść. Nie, Kutz sam unieważnia własne przedsięwzięcie, zamykając sprawy egzystencji w ordynarnym szkolnym bryku. Patrzyłem na to, przecierając oczy ze zdumienia. Zadziwiająca sprawa. I ciągle nie wiem, jak to jest z nowym teatrem Kazimierza Kutza. I ciągle czekam na "Pieszo".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji