Artykuły

Lakmé i Bydgoski Festiwal Operowy

XII Bydgoski Festiwal Operowy w ocenie Józefa Kańskiego z Ruchu Muzycznego.

Barwna ta impreza, zainicjowana odważnie gdy monumentalny gmach Opery nad Brdą znajdował się jeszcze w stanie surowym (m.in. z myślą o zmobilizowaniu ówczesnych decydentów do przyśpieszenia prac przy wykończeniu ciągnącej się przez całe dziesięciolecia jego budowy), zyskała sobie z miejsca ogromne powodzenie, którym cieszy się po dzień dzisiejszy. I nic dziwnego: formuła jej sprowadza się bowiem do zapraszania na kolejne wieczory zespołów operowych z innych miast (nie tylko polskich!) z ich szczególnie interesującymi spektaklami. Daje to bydgoskiej publiczności okazję do poznania rozległego repertuaru, czego nigdy nie mógłby jej zapewnić tylko miejscowy teatr, daje też możliwość uczestniczenia w niejednokrotnie wybitnych wydarzeniach artystycznych. Do dziś wspomina się tam monumentalny spektakl "Borysa Godunowa" przywieziony kilka lat temu przez Operę z Kijowa, podobnie jak nigdy dotąd w Polsce nie oglądaną "Alcinę" Haendla, z którą przyjechał do Bydgoszczy teatr operowy z Rygi.

Tej wiosny jednak, od 23 kwietnia do 5 maja, program Festiwalu zorganizowanego już po raz dwunasty przez Operę Nova i jej dynamicznego dyrektora Macieja Figasa - być może także ze względu na trudności finansowe - wypełniły niemal w całości zespoły krajowe, dla których taka swoista konfrontacja jest zresztą także nie lada atrakcją.

Można więc było w Bydgoszczy zobaczyć zapomnianą przez długie lata "Annę Bolenę" Donizetttiego w wykonaniu zespołu Opery Bałtyckiej i "Adrianę Lecouvreur" Cilei przywiezioną przez Teatr Wielki z Łodzi (obydwa te przedstawienia omawialiśmy już na łamach "Ruchu Muzycznego"). Teatr Wielki z Poznania zaprezentował przedstawienie "Otella" Verdiego w reżyserii Michała Znanieckiego i pod batutą Grzegorza Nowaka, a Teatr Muzyczny z Gdyni pokazał sławny musical "Chicago" Freda Ebba i Boba Fosse z muzyką Johna Kandera. Zagranicznym "rodzynkiem" był kierowany przez Cristinę Hoyos Ballet Flamenco de Andalucia z widowiskiem "Yiaje al Sur", całość zaś zwieńczył wielki operowo-baletowy wieczór ze znakomitymi artystami moskiewskiego Teatru Bolszoj. Inauguracja Festiwalu, zgodnie z przyjętym od początku obyczajem, należała jednak do gospodarzy, a wybrano na nią tym razem "Lakme" Leo Delibes'a. Ta melodyjna opera nader rzadko ostatnio pojawia się na scenie - nie wiadomo dokładnie czemu, bo przecież obfituje w epizody o rzadkiej piękności, aby wymienić choćby romantyczną arię Geralda "O fantaisie!", pełen uroku duet Lakme i jej służącej Malliki, stance bramina Nilakanthy, a przede wszystkim słynną "arię z dzwoneczkami", którą chętnie popisywały się największe

koloraturowe śpiewaczki (m.in. Ada Sari). Także i temat wydaje się bardzo na czasie, choć dzieło pochodzi z końca XIX wieku: motyw miłości potomków wrogich sobie rodów znany jest w literaturze już od czasów Szekspira i z jego tragedii przenoszony bywał do licznych dzieł operowych. Tutaj jednak dramat rysuje się jeszcze dobitniej, gdyż kochankowie należą nie tylko do walczących ze sobą narodów, ale także do całkowicie odmiennych kultur i tradycji, wobec czego trudno o jakiejkolwiek porozumienie. A to przecież sprawy nader dzisiaj aktualne - choć prawda, że w dziele Delibes'a, należącym raczej do nurtu "opery lirycznej", wynikający stąd dramat nie rysuje się dość wyraziście.

Jakkolwiek wszakże rzeczy się mają faktem pozostaje, że Lakme bardzo dawno u nas nie oglądano, choć w latach powojennych wystawiało ją kilka teatrów (Kraków, Łódź, Wrocław, Bytom, a pod koniec lat pięćdziesiątych także Bydgoszcz - jeszcze na skromniutkiej scenie Teatru Polskiego). Dobrze się więc stało, że operę tę, ujmującą z jednej strony egzotyczną atmosferą, a z drugiej - rdzennie francuską elegancją formy, przypomniano dzisiejszym odbiorcom, tym bardziej, że wykonanie odznacza się wieloma zaletami. Andrzej Straszyński prowadził dzieło Delibes'a podczas premierowego spektaklu z właściwą sobie precyzją. Krzysztof Kelm - reżyser, a zarazem scenograf - nie próbował niczego udziwniać i zgrabnie rozegrał w ogromnej przestrzeni bydgoskiej Opery sceny zbiorowe z wielką ilością wykonawców (początek opery, plac targowy w II akcie) oraz zaprojektował ładne, efektowne kostiumy; postarał się też z dobrym skutkiem o podkreślenie zawartego w treści opery wątku społecznego. Pięknie śpiewały chóry, ładnie też wypadły epizody taneczne w układzie Janiny Niesobskiej.

Pośród solistów ukraiński tenor Wasyl Grocholski zaprezentował mocny, zdrowy głos w partii Geralda, choć nie grzeszył urodą owego głosu ani też finezją interpretacji. Jacek Greszta był bardzo dobrym Nilakanthą, a Wojciech Dyngosz znakomicie spisywał się w partii angielskiego oficera Fryderyka, przyjaciela Geralda. W skromnej partii Malliki ładnie wypadła Małgorzata Ratajczak, zaś Anetta Szczesik-Wakaracy stworzyła udaną postać angielskiej guwernantki. Najeżona zaś trudnościami partia tytułowej bohaterki stała się pięknym polem popisu dla Katarzyny Nowak-Stańczyk - w swoim czasie laureatki bardzo trudnego konkursu w Pretorii; usłyszeliśmy piękny, dźwięczny głos o ciekawej ciemnej barwie, a także świetną technikę koloraturową, którą mogła błysnąć zwłaszcza w efektownej arii z II aktu. Krótko mówiąc - warto było z pewnością na tę "Lakme" do Bydgoszczy pojechać.

Na zdjęciu: scena z "Lakmé", Opera Nova 2005 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji