Artykuły

"Róża" - strasznie mocny film

- Moim marzeniem jest, żeby postać rozepchać swoimi kształtami. Żeby ta postać była na mój kształt i podobieństwo. Żeby była mną. Aktor to nie jest facet, który przychodzi na plan, odegra scenkę i zarabia kupę kasy. To jest ból, krew i łzy - mówi aktor MARCIN DOROCIŃSKI.

Sytuacja wyjściowa "Róży" w reżyserii Wojciecha Smarzowskiego może przypominać dawne polskie filmy o osadnikach na Ziemiach Odzyskanych, ale styl, punkt widzenia, nasilenie okrucieństwa tworzą nową jakość. Tuż po wojnie na Mazurach spotyka się dwoje ludzkich wraków - AK-owiec, który przeszedł przez piekło (Marcin Dorociński) i Róża (Agata Kulesza), autochtonka, żona zabitego żołnierza Wehrmachtu, wyklęta przez sąsiadów jako "ruska dziwka". Nie ma tu żadnej "dziejowej sprawiedliwości", w gruncie rzeczy nie ma "swoich" i "obcych". Wojna jest eksplozją instynktów, historia - serią gwałtów dokonywanych przez Niemców, Rosjan, Polaków. Na takiej kanwie opowiedzieć historię czystej jak z legendy miłości dwojga ludzi było zadaniem karkołomnym. Rezultat jest zdumiewający.

TSob

***

Z aktorem Marcinem Dorocińskim rozmawia Wojciech Staszewski:

Skończył pan technikum mechaniczno-samochodowe.

- W profilu obróbka skrawaniem. Została mi z tego pasja do samochodów, i to niekoniecznie szybkich. Samochód to też dzieło sztuki. Samochód pachnie. Samochód albo zagada, albo nie zagada. Chciałbym mieć kilka samochodów, a najbardziej ciężarówkę. Prowadził pan kiedyś ciężarówkę?

Dziesięcioosobowego busa.

- Ale mówię o prawdziwej ciężarówce. Ja prowadziłem trucka mojego przyjaciela, chociaż nie po drodze publicznej, bo nie mam prawa jazdy na ciężarówki. Jeśli byłaby możliwość trzymania gdzieś między tymi uliczkami ciężarówki, to natychmiast bym kupił i zrobił prawo jazdy.

Kiedyś człowiek przewiózł mnie ciężarówką wyścigową, która do stówy dochodzi w pięć sekund. Zapieprzało to jak wyścigówka, a siedzi się wysoko jak na wielbłądzie.

Samochody są piękne. Pamiętam czasy, kiedy u mnie w Kłudzienku było kilka samochodów. Jeździło się raczej autobusem, rowerem, szło się albo biegło.

Coście robili w tym Kłudzienku?

- Graliśmy w piłkę. Było nas mnóstwo dzieciaków i mieliśmy boisko z prawdziwymi bramkami.

Czy mecz to spektakl jak w teatrze?

- Nie... Jedno, co jest wspólne, to, że każdy wieczór jest inny.

Tu i tu się występuje.

- Z występowaniem to jest tak, że jak ktoś w czasie spektaklu myśli o tym, że występuje, to już jest pozamiatane. I mam wrażenie, że kilku polskich piłkarzy myśli o tym, że występuje.

Na czym ich pan przyłapał?

- Wychodzą wystylizowani.

Co w tym złego? Trener siatkarek Andrzej Niemczyk opowiadał mi, że siatkarki się malują na mecz, żeby swoją urodą zgasić rywalki w pierwszych słowach listu.

- Nowozelandzcy rugbiści tańczą w tym samym celu ten swój słynny taniec - żeby pokazać, że są drużyną, która zaraz urwie głowę rywalom. A nasi piłkarze chcą się tylko pokazać - że jestem na boisku, jestem fajny, mam fajne włosy.

Trzeba wyjść i walczyć w słusznej sprawie, obojętne, czy to scena, czy boisko. Chcę zobaczyć polską reprezentację grającą odważnie, brawurowo. Może nie wyjść - ale niech spróbują zagrać tak, żeby mi zaparło dech. Tak jak się zdarzyło z Portugalią, troszeczkę z Niemcami. Chcę zobaczyć odważnych polskich piłkarzy, którzy są gotowi zaryzykować. Namawiam ich, żeby się nie bali.

Pan się bał kiedyś na scenie?

- Tak, każdego wieczora.

Po ilu latach ten strach przechodzi?

- Nie przechodzi. Trzeba ten strach za każdym razem ujarzmiać. Przy każdym filmie, który zaczynam, jestem stremowany. Przed spektaklem trzęsą mi się nogi. Przed pierwszym dniem zdjęciowym nie mogę spać.

Co się z tym robi? Albo się nie śpi, albo się rozchodzi, jak w tym kawale. Że mąż chodzi w nocy po domu z erekcją, żona pyta: "Co jest?", i mówi: "Chodź do łóżka", a on: "Nie, jakoś to rozchodzę".

Może piłkarzom brakuje rzemiosła?

- Nieprawda. Trójca z Dortmundu: Błaszczykowski, Piszczek, Lewandowski - czego im brakuje. To samo Marcin Wasilewski. Niech będą kreatywni, odważni. Nie chciałbym, żeby Polska zdobyła mistrzostwo Europy, grając w takim stylu jak Grecja osiem lat temu, bo ja nie mogłem na to patrzeć, zęby mnie bolały.

Niech moja drużyna gra ładnie, z polotem, z szaleństwem. Mecz jest jak film - niech mnie poniesie, niech mnie poboli serce, a mniej ważne, jakie będzie zakończenie.

Namawia pan do sportowego szaleństwa?

- Namawiam do odwagi. Do "A dlaczego by nie?". Jak byłem bardzo młodym aktorem i w serialach coś proponowałem, to reżyserzy to wyśmiewali: "Po co wydziwiasz". A ja mówiłem, że chcę zaryzykować, że może nie wyjdzie, ale może wyjdzie. Myślę, że trzeba ryzykować, bo jak się nie ryzykuje, to się człowiek nie dowie, czy warto, czy nie.

Częściej pan grywa w piłkę czy ogląda mecze?

- Oglądam. Bo w tygodniu mogę pójść na dwa treningi, a kanałów w telewizji mam więcej.

A na żywo?

- Nie, bo mnie tłum raczej przeraża. Nie potrafię na hura, na raz cieszyć się, a zaraz rozpaczać ze wszystkimi. Wolę przeżywać sam.

Ostatnio przeżywałem "Różę". Brzuch mnie przez pana bolał.

- Mnie też wszystko przez ten film bolało. Bo to strasznie mocny film.

Jak panu gwałcą kobietę, pan wpada do tego pokoju, Jezu...

- Proszę się uspokoić, to przecież było udawane. Ale trudność emocjonalna polega na takim napompowaniu się emocjami, żeby to, co jest sztuczne, wydawało się prawdziwe. I wtedy to staje się prawdziwe i mnie dużo kosztuje naprawdę.

Można się napompować fizycznie. Najpierw robię rozgrzewkę, trochę pobiegam, parę przysiadów, pompek. A potem kręcimy kilka dubli, muszę wpaść z siekierą, poudawać, taki dubel trwa kilka minut i kosztuje dużo wysiłku fizycznego. Jestem wtedy jak mała elektrownia, parę domów bym oświetlił.

Ciężka była ta siekiera?

- Jak siekiera, parę kilo. Balet mieliśmy wyćwiczony pod okiem Maćka Maciejewskiego, kaskadera, dziewięć osób w nim brało udział. Jak robiliśmy rozpierduchę, to był cały dzień powtarzania, szamotania, ktoś kogoś niechcący uderzył, ktoś komuś coś przytrzasnął, zabolało. Po cały dniu człowiek jest wypluty.

Kamera też była wyjątkowo ciężka, Maciek Lisiecki dźwigał trzydzieści parę kilo na plecach.

Trzeba mieć przygotowanie fizyczne?

- Przydaje się. W moim życiu są różne sporty - piłka nożna, bieganie, ostatnio triathlon. Kultura fizyczna to podstawa. Czuć się dobrze fizycznie to czuć się dobrze psychicznie. Jak się potem wyrzuci dużo złej energii, to w głowie zostają same fajne rzeczy.

Teraz pan biegał po górach.

- Biegałem, łaziłem i film kręciłem. Wojna, partyzanci, piękny scenariusz. Ale strasznie ciężko, zimno, stromo. Pół dnia z Maćkiem Stuhrem biegaliśmy pod górę i na dół non stop i nogi potem były jak z betonu.

Po zdjęciach próbowałem jeszcze biegać, pływać, więc wróciłem do domu strasznie zmęczony. Trener mówił, że liczył, że będzie lepiej, więc mam mieszane uczucia. Bo po zdjęciach inni idą na piwo, ja na trening, a efektu nie ma. Wkurzyłem się i rzuciłem fajki, już piąty dzień nie palę.

Trener od triathlonu?

- Jestem ambasadorem Herbalife Susz Triathlon, startuję w lipcu. 1,9 km pływania, 90 km na rowerze, a na koniec półmaraton. Po pierwsze, bardzo chciałbym to ukończyć, a po drugie, w dobrym czasie, najlepiej w pięć i pół godziny.

Po co to panu?

- Żeby się jeszcze trzymać, nie posypać się. Takie małe wyzwanie.

A po co panu maratony?

- To nasza zachodnia droga do mistrzostwa.

A jak pan już zostanie tym mistrzem, to co pan będzie robił?

- Będę się tym napawał, jak mistrz Joda z "Gwiezdnych wojen".

Myśli pan, że mistrz Joda się jara tym, że jest mistrzem?

- Rzeczywiście nie. Jak zostanę mistrzem, to już się nie będę jarał.

No właśnie. I ja tak samo myślę o moim zawodzie. Jak pan został aktorem?

- Dzięki pani Izie, mojej nauczycielce od historii, która mnie zapytała, czy nie myślę o szkole teatralnej. I dzięki niej zacząłem jeździć do pana Gerarda, który w Pruszkowie prowadził kółko dramatyczne i poznał mnie z panią Ewą, która dobrała mi odpowiednie teksty. Gdyby nie oni, pewnie bym się do tej szkoły nie dostał. A nie znalazłbym w sobie odwagi, żeby zdawać po raz drugi.

Grał pan w tylu serialach, że jak wydrukowałem listę z Wikipedii, to nie zmieściła się na jednej stronie.

- Ważne, żeby w takiej robocie myśleć nie tylko o pieniądzach, które się za nią dostało. Jeśli zostawiło się coś więcej, kawałek serca, to super. Ale w żadnym serialu nie zostałem na dłużej, bo wtedy zasypiam. Muszę się ciągle brać do czegoś innego.

Wiele propozycji pan odrzuca?

- Trochę, głośnych filmów też. Zdarzyło mi się po przeczytaniu scenariusza powiedzieć reżyserowi: "Z szacunku dla pana, panie reżyserze, muszę powiedzieć, że nie jestem w stanie zbudować tej postaci, nie rozumiem jej".

A bohatera "Róży" pan rozumie?

- Świetnie.

Co pan dodał od siebie do tej postaci?

- Siebie! Co mam więcej powiedzieć? Że tu zęby, tu zęby, a tu fryzurę?

W każdy film człowiek wkłada swoje emocje, duszę, ciało, serce i mózg. Ale po takiej pracy, jakiej mogliśmy doświadczyć z Wojtkiem Smarzowskim, człowiek czuje spełnienie, że został wysłuchany, że może coś wnieść, że został też twórcą, a nie tylko tworzywem.

Wymyśliliśmy, jak powinien na koniec wyglądać ten człowiek. Ja się upierałem, że powinien wyglądać jak Smarzowski, jak Mojżesz. Przegadaliśmy to najpierw z Ewą Drobiec, charakteryzatorką, poszliśmy do Wojtka, on pomyślał i się zgodził. I ten człowiek jest na koniec taki przełamany, a jednocześnie pozostaje z nieugiętym kręgosłupem.

Smarzowski to facet, który ma w głowie komputer, a w nim gotowy film. Mógłby kazać robić wszystko według tego wzorca, ale on otwiera swoją głowę na propozycje zmian scenografii, kostiumów, charakteryzacji albo gry aktorskiej. Jak człowiek idzie do niego z pomysłem do swojej scenki, on zawsze odpowiada: "Poczekaj, pomyślę". To tak wrażliwy facet, że aż strach, że robi takie straszne filmy.

Dla Smarzowskiego aktorzy zrobią wszystko. I o to w filmie chodzi. Tak jak powiedział Marlon Brando - żeby podczas kręcenia filmu przez chwilę poczuć ciary na plecach, poczuć łączenie.

Z kim łączenie?

- Nie wiem. Gdzieś z górą. Coś spływa i nagle człowiek czuje się nie sobą, tylko tą postacią. Aktor musi zachować bardzo dużo prywatnych radości, smutków, uniesień, łez, żeby to go budowało jako aktora. Żeby te emocje, dobre czy złe targanie przekazał postaci. Bo aktor to nie powinien być facet, który mówi cudze teksty i próbuje się wpasować w tę ikonę zwaną postacią. Moim marzeniem jest, żeby postać rozepchać swoimi kształtami. Żeby ta postać była na mój kształt i podobieństwo. Żeby była mną.

Aktor to nie jest facet, który przychodzi na plan, odegra scenkę i zarabia kupę kasy. To jest ból, krew i łzy.

Jakie łzy?

- Nieraz po zagraniu szczególnie trudnej sceny ze złości było wykrzykiwane albo wypłakiwane. Ból był tak wielki i nie do zniesienia. Psychiczny ból stawania się tą postacią, zasypiania z nią, budzenia się w nocy w mundurze żołnierza, kiedy wojna jeszcze nie ostygła dookoła. Ciężko to wpuścić do siebie, ciężko wypuścić.

W ''Róży''?

- Też.

Po której scenie?

- Dajmy ludziom obejrzeć film.

W "Rewersie" gra pan cynika, w ''Róży'' anioła. Jak pan się staje postacią, to jest pan potem w życiu diabłem albo świętym?

- Moja żona mówi, że czasem nie jestem sobą, ale myślę, że ona trochę przesadza. To jest strasznie rajcujące, kiedy można myśleć i zachowywać się jak ktoś inny. Przecież na co dzień nie wyrywam paznokci dzieciom albo przygodnie spotkanym dziennikarzom. A w "Rewersie" mogę się poczuć facetem, który właśnie to zrobił, w dodatku przyszedł do laski i jeszcze za chwilę ją zerżnie. Czyż to nie ekscytujące?

Moja wyobraźnia mogła tak galopować, bo to był skurwysyn, diabeł wcielony.

Pamiętam, jak byliśmy w ósmej klasie z chłopakami na ''Wejściu smoka''...

- I potem wow! Karate na ulicy. Jeszcze przez chwilę zna się wszystkie uderzenia świata.

Jest pan w stanie opisać, co panem wtedy rządziło? Jakieś emocje, jakiś Bruce Lee, ale do końca nie wiadomo, co.

Ja mam podobnie po graniu. Czasami wychodząc z roboty mam ochotę wskoczyć na samochód. Można tyle wykrzyczeć z siebie.

Ostatnio przy jednym filmie do człowieka, którego uwielbiam, asystenta kamery, krzyknąłem ''Wy-pier-da-laj!''. Bo wszedł w momencie, w którym nie powinien, i stanął mi na linii wzroku, chociaż nie powinno go tam być. Potem wypiliśmy kawę, przeprosiliśmy się, wszystko sobie wyjaśniliśmy.

Na planie jest jak z wyładowaniami elektrycznymi. A jak się grzebie za pomocą elektryczności w sercu, to można sobie popsuć serce.

Co było dla pana najmocniejsze w ''Róży''?

- Przesłuchanie. Długo ćwiczyliśmy, jak Robert Wabich mnie bije z główki. On mnie nie uderza naprawdę, ale ja reaguję prawdziwie i muszę naprawdę upadać. Tylko że przy pierwszym dublu on mi niechcący nastąpił na stopę, więc kiedy upadałem, to prawie skręciłem nogę. Runąłem na ziemię jak kłoda. W pierwszych słowach listu mnie podporządkował.

A potem ćwiczyliśmy jeszcze odchylenie głowy bez upadku, więc ktoś zabrał materac. Tylko że ja nie wiedziałem i upadłem, jak się okazało, na twardą podłogę, więc znów bolało.

Przesłuchanie kręciliśmy cały dzień. Widziałem w życiu kilka mocnych scen przesłuchania, które zrobiły na mnie wrażenie. Daniel Day-Lewis w filmie "W imię ojca", pani Krystyna Janda z panem Januszem Gajosem w "Przesłuchaniu". To mnie inspirowało, ale potem zapytałem siebie, co mogę zrobić innego. Nie potrafię powiedzieć co, bo chciałem zrobić więcej, niż potrafię ująć w słowach.

Udało się?

- Siebie nie będę oceniał. Ale scena przesłuchania w ''Róży'' zrobiła na mnie wrażenie z powodu montażu.

Czy to jest tylko rzemiosło? Czy myśli pan przy takiej scenie o powstańcach z AK albo sięga pan pamięcią do lektur?

- Wszystkiego po trochu. Mógłbym teraz odstawić szklankę... zgasić papierosa, którego nie mam... wstać od stolika i dramatycznie się przewrócić. To rzemiosło, to bycie majstrem.

Ale są takie momenty, kiedy skupienie przewyższa rzemiosło. Daje szansę na coś nieoczekiwanego.

Ja byłem często w tym filmie nieznośny, maksymalnie wkurzony. Z prozaicznego powodu - miałem doczepioną sztuczną brodę, na którą mój organizm bardzo źle reagował. Cały czas swędzi i masz ochotę to odlepić. Nie mogłem wytrzymać, może po prostu nie lubię mieć kagańca na twarzy. Ale ta broda zmusiła mnie też do koncentracji i do skupienia. Nikt nie był w stanie do mnie podejść w przerwach między zdjęciami, bo byłem ciągle zły, nie dało się ze mną pożartować. Stałem sam. I myślałem, myślałem, myślałem... A jak już mi się nie chciało myśleć, to się już tylko skupiałem.

Dużo dzieje się z przypadku. Jak się ma szczęście spotkać fajnych ludzi, którzy podchodzą i gadają, to jest super. A jak sytuacja jest taka, że nie podchodzą, to może być jeszcze lepiej.

Kilka dni przed końcem zdjęć Piotrek Sobociński przylepił sobie brodę. Zobaczyłem to na planie, mówię, żeby ją zdjął, a on, że nie, że w ramach solidarności ze mną będzie ją nosił przez cały dzień. A półtorej godziny później widziałem, jak ją zdziera wkurzony, chyba jego organizm zareagował tak jak mój.

To naprawdę taki problem?

- Niech pan sobie przylepi brodę na osiem godzin, to pogadamy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji