Teatr na cztery ręce
Nie idzie tu o faustowskiego ludzika z fiolki, lecz o hybrydę, którą urodził Krzysztof Rau, ale się ojcostwa wyparł.
Nie jest dziełem przypadku, że najnowsza premiera teatru Krzysztofa Raua to tytuł "Gianni, Jan, Jonan, Jonn, Juan, Wan, Jean ...". Trochę to przydługie i monotonne jak każda wyliczanka, ale ambicją spektaklu jest mówić prawdy uniwersalne, ponadczasowe i obowiązujące mniej więcej w tym samym stopniu Europejczyka czy Azjatę. Sygnalizuje to również tytułowy "Jan", imię tyleż popularne, co znaczące i to w skali od Janka Muzykanta do Janosika.
Uniwersalizm "Gianniego..." wynika głównie z faktu, że scenarzysta Rau i autor słów do spektaklu - Darek Jakubaszek postanowili opowiedzieć jeszcze jedną historię człowieka zwyczajnego. Więc Jan się rodzi, uczy, pracuje i kocha, zmierzając nieuchronnie ku sklerozie "Złotego Wieku". Jest raz bardziej komiczny, raz tragiczny, poddaje się emocjom, to znów odkrywa, że cogito ergo sum, na przemian obnosi się ze swoją biologią do erotyzmu włącznie, to znów ulega romantycznym porywom. Nie byłoby w tym nic odkrywczego, a tym bardziej fascynującego, gdyby nie poczucie humoru twórców spektaklu. Dzięki temu przedstawienie jest zabawne, a w porywach błyskotliwe czemu sprzyjają piosenki Jerzego Derfla. Trzeba przy tym dodać, że to zdystansowanie wobec prawd uniwersalnych, ma w Teatrze przebieg łagodny, bo jego twórcy mimo wszystko darzą sympatią tytułowego bohatera.
Można też oczywiście zastanawiać się, ile też jest w nim wyhodowanego na hamburgerach Johna, a ile Jaśka spod Suwałk, przy czym muszą wyjść na jaw różne polskie chcenia, zahamowania i odmienności. Niekoniecznie tylko teatralne. Nie psuje to wszak obrazu "Gianniego...", a wręcz odwrotnie - czyni go bardziej dla polskiego widza atrakcyjnym.
Wielce znacząca jest tu scena, kiedy nasz, Jasiek z Zusna, sprowokowany informacjami szumami płynącymi z wielkiego świata, próbuje się wobec nich znaleźć. Próbuje w sposób czynny, co kończy się w stylu szalonej kostki Rubika, nijak nie dającej się złożyć w harmonijną całość. Rzecz jednak nie zasadza się na prostym, czy wręcz prostackim obśmianiu Jaśka, któremu zdemontowano stary ład. Owszem, Jasiek jest bezradny i komiczny tym bardziej, im bardziej się stara, aliści Rau sugeruje, że to nie w Jaśku samym tkwi ta niemożność zmontowania spójnego obrazu świata - to świat nie daje się złożyć w jasną, czytelną figurę geometryczną. I dzieje się tak, że w samym środku rozbawienia tą Jaśkową szamotaniną ze światem, może dopaść widza refleksja z podwórka profesora Kopani, który notabene dokonał wyboru cytatów z filozofów podpierających tę teatralną opowieść Raua o człowieku, o Giannim, Janie, Johanie, Johnie...
Konstrukcja spektaklu jest najprostsza z możliwych: dzieciństwo, młodość, wiek męski i finał. Happy endu nie ma - Myśliwy Jan, zarówno ten od wielkiego polowania na paryskie dziwki, jak też i ten od myślenia, jest już Janem Emerytem i poluje wyłącznie na muchy. No, może czasem na wspomnienia i rocznice. Finał z pozoru tylko przygnębiająco naturalistyczny, choć z pewnością nie brzmi w tonacji triumfalnego hymnu, ma przecież coś wzruszającego, coś z kojącego smutku rezygnacji poprzedzającej definitywne odejście. Może byłoby piękniej gdyby Jan ginął na barykadzie, intrygująco gdyby w burdelu, ale to byłoby z innej sztuki.
Wielowątkowy spektakl Teatru 3/4 byłby jeszcze jednym profesjonalnie zrobionym przedstawieniem i jak przystało na dzieło porządnie poprawne, pewnie zniknąłby w tłumie premier równie porządnych, gdyby nie Homunculus. Nie, nie idzie tu o faustowskiego ludzika z fiolki, choćby z tego tylko powodu, że ten płciowy jest jak najbardziej, lecz hybrydę, lalkę-nielalkę, którą według jednych urodził Rau, a która według niego powstała przed kilkoma laty na zajęciach ze studentami białostockiej PWST. Rau się ojcostwa wypiera i jak dwa razy dwa, znowu wyjdzie na to, że sukces ma wielu ojców. Homunculus, główny bohater przedstawienia "Gianni, Jan, Johan, John, Juan, lvan, Jean..." jest bowiem dzieckiem ze wszech miar udanym. Oczywiście, że teatr lalkowy i nie tylko lalkowy na świecie proponował niejednokrotnie i z różnymi efektami grę nie uzbrojoną w lalkę czy choćby rekwizyt ręką, ale Rau i jego aktorzy nazywający się tutaj Szarlatanami, czyli Edyta Łukaszewicz, Marta Rau, Tomasz Bielawiec i Darek Jakubaszek stworzyli coś nowego. Homunculus to człowiek na cztery ręce, ale to nie tylko gest, ale również ... mimika. Mimika dłoni! Bardzo czytelna, ekspresyjna i przekonująca. Rzecz nie kończy się przy tym na efekcie zaskoczenia widza techniczną nowinką, ale pozwala mówić wręcz o nowej jakości artystycznej, a na pewno o poszerzeniu możliwości scenicznego wyrazu. Jeśli dodać, że te nieprawdopodobne grymasy twarzy z dłoni wspomagane są wydatnie przez całą "anatomię" szarlatanów, to Rauowi udało się przeprowadzić dowód na to, że wszystko jest lalką, że poruszając "obwodowym odcinkiem kończyny piersiowej" można zrobić teatr. Pod jednym wszakże warunkiem, że "ruchowi lokomocyjnemu" ręki towarzyszy ruch głową.