Artykuły

Szekspir na festynie

NA POCZĄTEK - zdarzenie prawdziwe. Podczas pewnej - nudnej wprawdzie, ale klasycznej komedii, młody człowiek roześmiał się gromko i... przywołany został do porządku zgorszonym syknięciem sąsiada, Śmiać się w teatrze? A fe!

No cóż, często jeszcze - jak napisał Peter Brook - "kultura kojarzy się nam z pewnym poczuciem obowiązku, a kostiumy historyczne i długie oracje - z dostojnym nudziarstwem". A że najdostojniejsi i pomnikowi są oczywiście klasycy, toteż ich sztuki (w tym także i komedie) wystawia się na ogół - z nadmiaru szacunku - wstrzemięźliwie i dystyngowanie. Przy tym stosunku do dzieła nic oczywiście nie pozostaje z bujności i żywiołowego humoru najwspanialszych nawet sztuk Szekspira, Arystofanesa czy Moliera.

Na szczęście - toruńskie przedstawienie szekspirowskiej komedii "WIELE HAŁASU O NIC" w reżyserii Krystyny Meissner i scenografii Jorge Reiny nie ma nic wspólnego ze wstrzemięźliwością, dystynkcją i "należnym geniuszowi" fałszywym pietyzmem toteż i śmiech rozbrzmiewa na nim często, tak często, że o jakimkolwiek "sykaniu" nie może być już mowy.

PRZYPOMNIJMY - akcja tej romantycznej komedii, której pomysł zaczerpnięty został najpewniej z noweli Matteo Bandella, rozgrywa się we Włoszech, w sycylijskiej Messynie. Oczywiście - jak to u Szekspira - owo miejsce akcji jest nader umowne, jak Illiria w "Wieczorze trzech króli" czy Ateny w "Śnie nocy letniej". Opowieść o losach dwóch par zwaśnionych kochanków rozgrywać się może właściwie wszędzie, choć napisana została w elżbietańskiej Anglii. W Toruniu dzieje się ona po prostu w teatrze, teatrze przybranym jak na ludowy festyn girlandami, lampionami i ozdobami wiszącymi na sznurach pospołu ze zwykłym praniem.

Sznury i słupy są wszędzie - na scenie, na widowni, w foyer, a nawet przed budynkiem, podkreślając nadrzędną w tym spektaklu koncepcję "teatru w teatrze". Jest ona ukazywana wielokrotnie, podczas całego wieczoru. Widzimy więc charakteryzujących się na scenie aktorów, którzy odpoczywają, grają na fortepianie, rozmawiają ze sobą, widzimy suflerkę zasiadającą na planie gry z egzemplarzem w ręku...

Wszystko to stwarza już od początku dystans do przedstawianych wydarzeń, zaś wprowadzane podczas spektaklu efekty i black-outy nie pozwalają nam ani na chwilę zapomnieć, że jesteśmy w teatrze, gdzie wszystko rozgrywa się "na niby", w atmosferze aranżowanej przez wykonawców zabawy. Owa umowność widoczna jest nie tylko w sposobie potraktowania całości przedstawienia, ale także w jego scenografii (ta graciarnia na scenie, te manekiny krawieckiej z napisami ABBA i "Love"!) i kostiumach, które nie są ani stylizowane, ani też współczesne, zaś ich rodowód wywieść by można jedynie z dziecięcej przebieranki, w rekwizytach wreszcie, które (jak ów wózek inwalidzki Antonia) istnieją tylko po to, aby było śmieszniej.

Mamy więc do czynienia z klasyczną zabawą w teatr, zabawą dziecięcą, o tyle prawdopodobną i szczerą, iż obsadę "Wiele hałasu o nic" stanowią wyłącznie najmłodsi aktorzy toruńskiego teatru. Ma to widomy wpływ na określony styl gry, który jest po trosze także stylem bycia. A skoro była kiedyś "prywatka u Szekspira", czemu nie miałby być i festyn, tym bardziej, że tym razem wszystko opiera się tu na trickach i gagach, na błaznowaniu i farsie, zatarciu granic między sceną a widownią. "Wiele hałasu o nic" w toruńskim teatrze jest feerycznie widowiskowe, szalenie ruchliwe i pełne werwy. Można by powiedzieć, iż inwencja reżyserska nie pozwala widzom spocząć ani na moment. Tylko - ileż w końcu można zjeść ciastek z kremem? Toteż w pewnym momencie zaczynamy zadawać sobie pytanie: czemu to służy? Czy spektakl nie byłby ciekawszy, gdyby zastosowano w nim nieco większą dyscyplinę środków, zrezygnowano z pomysłów gorszych, pozwalając tym jaśniej zabłysnąć najlepszym - bez rozpraszania uwagi i niepotrzebnego zwalniania tempa przedstawienia?

Ów zbytek farsowości zresztą dość skutecznie sprzyja zatarciu różnic między wątkiem rubasznym pisanym prozą a wątkiem lirycznym, który - jakkolwiek by na sztukę nie patrzeć - w "Wiele hałasu o nic" gra przecież rolę niebagatelną.

PODOBNIE rzecz ma się ze scenografią Jorge Reiny, która - zaciekawiając z początku - traci swą funkcjonalność już w pierwszych scenach przedstawienia, stając się wyłącznie bardziej lub mniej dostrzeganym ozdobnikiem. Do końca konsekwentne jest jedynie rozplanowanie bardzo dobrej muzyki Stanisława Fiałkowskiego, wykonywanej przez świetnie brzmiący sześcioosobowy zespół muzyczny (co w tym przedstawieniu, opartym w sporej mierze na piosenkach ma ogromne znaczenie).

Reżyser toruńskiego przedstawienia Krystyna Meissner chciała nam pokazać Szekspira niebanalnego, zabawnego, opartego na dzisiejszych źródłach inspiracji. W dużej mierze się jej to udało. Tylko że ów (używając terminologii Kitchina) "Szekspir epoki pop" na ponadczasowość liczyć już nie może (jako, że nic się tak szybko nie starzeje, jak klasyka przykrojona według obowiązującej mody.

Niekwestionowaną natomiast wartością toruńskiej premiery było jej aktorstwo. Prawie wszyscy wykonawcy zrozumieli tym razem intencje reżysera dając interesujący pokaz gry zespołowej, jednolitej w wyrazie i stylu.

Z licznego zespołu wyróżnić trzeba jednak Grażynę Leśniak, niebanalnie, żywo i z temperamentem odtwarzającą niełatwą rolę Beatriks, a także Józefa Józefczyka (dobry Benedykt), Włodzimierza Maciudzińskiego i Marka Jasińskiego (Ciarka i Kwasek) oraz odtwórców ciekawych epizodów: Bohdana Misiewicza, Ryszarda Jabłońskiego i Andrzeja Fogla.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji