Nasza kochana ciamajda
Rozpoczął się Rok Chopinowski. Możemy być pewni, że pod tym hasłem muzyka nieszczęsnego Chopina będzie (już jest) przerabiana na różne sposoby, a on sam będzie tańczył, śpiewał, gwizdał i recytował. Zaczęło się 19 października ubiegłego roku, kiedy z okazji rocznicy śmierci wielkiego Fryderyka chopinowskie tsunami poniosło warszawską Akademię Teatralną: wystawiła kabaretowo-musicalową hecę "Chopin w Ameryce", jako spektakl dyplomowy studentów IV roku Wydziału Aktorskiego. W grudniu i w styczniu 2010 przedstawienie wciąż znajdowało się na afiszu.
Rzecz ma wielu autorów. Pomysł przed laty rzucił Stanisław Dygat przeczytawszy u Hoesicka (t. II, s. 50), że w obawie przed epidemią cholery Paryż opustoszał, Chopinowi marnie się wiodło i miał już płynąć na zarobek do Ameryki (notabene Fontana tam jeździł i Norwid, więc zalążek akcji sam w sobie nie jest taki niedorzeczny). Libretto sporządził dla niegdysiejszego Teatru Rozmaitości Andrzej Jarecki. Materiał muzyczny też gotowy był od dawna. Teraz nowy szlif tekstowi nadał Andrzej Strzelecki, zarazem reżyser całości. Piosenki skomponowali i zaaranżowali Ryszard Borowski, Jerzy Derfel, Wojciech Kaleta, Juliusz Loranc, Jacek Mikuła, Jan Raczkowski, Piotr Rubik i Marek Stefankiewicz, zarazem kierownik muzyczny premiery. Widząc te nazwiska na afiszu obawiałam się, że wszyscy ci twórcy z dziedziny mniej lub bardziej ambitnej rozrywki poznęcali się nad utworami Chopina w stylu muzyki, jaką uprawiają. Wzięte przez nich tematy z Chopina usłyszałam jednak tylko dwa razy: mazurka w obrazku indiańskim i walca w obrazku z karnawału weneckiego. Skojarzenia mazurka z Indianami i walca z Wenecją są absurdalne - takie też być mają, na szkolnej scenie Collegium Nobilium króluje bowiem purnonsens, żarty, gagi, satyra, jednym słowem - jak piszą w programie twórcy przedstawienia - crazy show!
Sam tekst bardzo inteligentnie i dowcipnie zderza stereotypy - oparte bądź co bądź na realiach - jakie w zbiorowej wyobraźni Polaków kłębią się w pojęciach Ameryki i Chopina. Chopin zatem, bo on przecież interesuje nas tu najbardziej, ubrany w pomnikową zbroję barwy jasnego kamienia, nosi maskę ze stosownym włosem i nosem znaną ze słynnej rzeźby w warszawskich Łazienkach. Tyle że uszminkowana na marmurową biel twarz aktora nie ma bolesnego wyrazu, oddaje raczej zainteresowanie niecodzienną przygodą, jaka się jego bohaterowi przydarza. Ba, w westernowym saloonie śpiewaczka country wystylizowana na Marylin Monroe budzi nawet błysk w jego oku i rys uśmiechu na kamiennych wargach, a soulowa pieśń grubej Murzynki (młoda aktorka rzeczywiście śpiewa doskonale) budzi jego wyraźne zadowolenie, aż rad by przylgnąć do wydatnego - dosztukowanego oczywiście - biustu.
Cokół kamiennej postaci oplatają zielone listki wawrzynu, toteż Chopin, figura z pomnika, nie ma wielu możliwości ruchu, czasem podrepcze, drgnie mu ręka, kiwnie się w jazzowym rytmie. I w żaden sposób nie może się bronić (przed nami! - przed nami, którzyśmy ów pomnik mu wznieśli). Tymczasem niebezpieczeństw czyha na niego mnóstwo. Chwieje się na stateczku płynącym do Ameryki. Jego umiejętność gry na fortepianie to dla Urzędu Imigracyjnego tylko hobby, nie zawód. Podróż po złoto na Dziki Zachód okazuje się daremna. Na dyliżans wiozący Chopina do Las Vegas napadają Indianie. Porywa go włoska mafia. Business z Żydami nie dochodzi do skutku, bo nikt nie chce sprzedawać odlewu jednej lewej dłoni - kupcy woleliby obie. Chopin godzi się już być taperem w barze, ale nie ma na czym grać: w ostatnim pianinie pochowano zastrzelonego szeryfa. Muzyki filmowej dla Hollywood skomponować nie potrafi. Ostatnią nadzieję stanowi Broadway.
Na tle dwudziestki rozdokazywanych dziewcząt i chłopców, którzy skaczą, tańczą, śpiewają, z obrazu na obraz zmieniają elementy kostiumów, nakrycia głów i sytuacje, z poszukiwaczy złota przeobrażają się w Murzynów, z Indian w Żydów, z Włochów w kowbojów - ten nieruchawy Chopin wygląda jak ciamajda. Ale chłopak grający tę trudną bez wątpienia rolę nadaje mu wewnętrzne ciepło; jego Chopin mówi zawsze serio (jedyny z całej gromady), cichym głosem. I budzi sympatię. Każdą scenkę kwituje piosenka. Najzabawniej wypada numer chiński. Ustawieni w skośny szereg Chińczycy w stożkowatych kapeluszach kłaniają się Chopinowi i z perkusyjnym stukotem swoich patyczków śpiewają na pentatonicznym motywie sylaby "ho-PIN, ho-PIN", tak właśnie, przez "ha", nie przez "sz" wymawiając nazwisko Chopina, które dzięki temu brzmi bardziej po chińsku... Obrazek wydaje się tym zabawniejszy, że to i owo wiemy o już kulcie, jaki otacza kompozytora w dzisiejszych Chinach.
W amerykańskiej wyprawie towarzyszy Chopinowi para rodaków w krakowskich strojach. Dziewczyna do końca pozostaje w tym ubiorze - chłopak już w prologu zrzuca sukmanę i zostaje w koncertowym fraku, gotów grać. Oboje chronią Chopina, bronią go i wyplątują z kolejnych tarapatów, nadaremnie powtarzając nieczułym na muzykę geniusza Amerykanom różnych ras i wyznań, że "to przecież Chopin... Chopin!!" Ale bohater pociesza ich: "nie martwcie się. Ja i tak będę przecież wiecznie żywy. Jak Mozart i Bach". W finale z zapadni (teatr Akademii Teatralnej posiada, jak się należy, zapadnię) wyłania się prawdziwy fortepian, na którym ubrany we frak Marek Stefankiewicz gra, jak umie, popularnego "Mazurka B-dur" op. 7 nr 1. A potem cały zespół (razem z Chopinem) żegna publiczność jedną z lepszych piosenek wieczoru zatytułowaną "Broadway".
Przedstawienie ma świetną scenografię wedle konceptu Tatiany Kwiatkowskiej, czyli wielofunkcyjne ramy i kuby w kształcie wieka fortepianu. Jacek Karasiński i Piotr Kowalski zręcznie operują światłami. Układy choreograficzne Katarzyny Anny Małachowskiej wykonywane są nadzwyczaj sprawnie. Energia studenckich wykonawców rozsadza scenę. Kosztowną (skomplikowana obsługa techniczna, liczne kostiumy, dużo muzyki) premierę wsparło Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Ale reżyser Andrzej Strzelecki nie jest już tym samym artystą, który przed ćwierćwieczem olśnił Warszawę - wystawionym również ze studentami - musicalem "Złe zachowanie", przedstawieniem finezyjnym i pięknym. Od tego czasu, i od czasu triumfu rodzimego "Metra", musical nad Wisłą, przeciwnie niż w ojczyźnie gatunku nad rzeką Hudson, Missisipi czy Potomakiem - oznacza niepomierny hałas.
W bocznej kulisie grają na żywo dwaj perkusiści, Adam Lewandowski i Grzegorz Poliszak, gitarzysta Leszek Matecki, multiinstrumentalista (saksofon, flet, klarnet) Wiesław Wysocki oraz sam kierownik Stefankiewicz "na klawiszach". I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że przy ustawionej z tyłu widowni konsoli nagłaśniającej działają dwaj panowie, i - jak to się mówi - "dają czadu". Nie szczędzą też decybeli głosom aktorów wzmocnionym przez mikroporty. Zniekształca to słowa, dźwięk, sens, interesujące czasami (jak się domyślam) kompozycje - wszystko zniekształca. Warszawskiemu "Chopinowi w Ameryce" brakuje po prostu kultury muzycznej. Dziwi to tym bardziej, że jednocześnie w Teatrze Współczesnym idą kompletami dwa znakomite muzycznie spektakle: "To idzie młodość" i "Moulin Noir". Ten drugi - jak "Chopin w Ameryce" - jest również studenckim przedstawieniem dyplomowym, przeniesionym na scenę teatru profesjonalnego. Czyli tak jakby miejsce, teatr zawodowy, dyktowało od razu poziom, a w uczelni można było jeszcze poszaleć.
Czy wypada szaleć w żartach z Chopina? W programie czytamy, że ów spektakl stanowi "pełne humoru współczesne spojrzenie na postać Fryderyka Chopina - lekko już skostniałego przez lata oddawanej mu czci głównie w nurcie tzw. kultury wysokiej . Jest również rozmową o sposobach i granicach poruszania się po dobrach kultury narodowej Jakim bez wątpienia jest Chopin". Ciekawe, czy teatr opuszcza więcej oburzonych, czy ubawionych widzów? A może po prostu przeważają ci, którzy uznają, że Chopin to taki sam temat dobry do żartów, jak każdy inny.