Artykuły

Hit ze starego Londynu

Non stop mordują się, gwałcą, bez pardonu zarzynają, obcinają ręce i języki, a na koniec tej masakry degustują jeszcze pasztet upieczony z pary kolejnych nieszczęsnych nieboszczyków. Trup ściele się gęsto. Wszystko trwa dwie godziny z małą przerwą na łyk Nerwosolu... Szok? Początkowo tak ale potem... W kulminacyjnym momencie dramatu już tylko śmiech na sali. Dosłownie. Reakcją na piramidalne spiętrzenie kilkudziesięciu zbrodni jest nie "zmrożenie" a rozbawienie widowni. Dawno przestała liczyć ofiary padające seryjnie niczym w filmach z Brucem Lee i spółką. Tu miecz i sztylet tam cios karate. I choć nie o taką "rozrywkę" sądząc z koturnowego tonu przedstawienia "Tytusa Andronikusa" - ostatniej premiery Teatru im. Jaracza, chodziło jego realizatorom zastanawiam się czy to właśnie nie publiczność trafiła w "dziesiątkę".

"Tytus Andronikus" to jeden z wcześniejszych dramatów Szekspira. Konstrukcyjnie i myślowo niedoskonały, ledwo cień przyszłych Hamletów i królów Learów. Ale i w założeniach nie miał być wcale spełnieniem krystalizujących się dopiero intelektualnych ambicji autora, lecz zgrabną ku uciesze gawiedzi, napisaną masówką.

Rzeczywiście "Andronikus" był w siedemnastowiecznym Londynie prawdziwym hitem. Najpopularniejszy i najczęściej wystawiany znakomicie trafiał w gusty żądnej niewyszukanych a mocnych wrażeń publiki słynnego "Globe".

Jak dziś nastoletni fani "Klasztoru Shaolin" tak ona wówczas z zapartym tchem śledziła historię krwawych rodzinnych porachunków rzymskiego patrycjusza z cesarzem i jego żoną, królową Gotów. Nieważne były inne, prócz chęci zemsty, motywy mordów, psychologiczne prawdopodobieństwo, logika wydarzeń. Liczyło się tempo, ostre namiętności i napięcia. I taki jest "Tytus Andronikus", nie ma potrzeby doszukiwania się w nim czegoś więcej. Tylko, że taki jest dziś śmieszny.

Prawda że wielcy artyści pokroju Petera Brooka i Oliviera mogą zrobić z tego wspaniałe wstrząsające widowisko. Teoretycy teatrolodzy wskazać ślady przyszłego geniuszu Szekspira. Nie zmieni to jednak materii sztuki, która z perspektywy drugiej połowy lat osiemdziesiątych XX wieku, smutnych doświadczeń wojen, kryzysów terroryzmu, nie mówi nam nic. Mozaika bezsensownych zbrodni, które od biedy lekko przełykamy w kinie, a których już nie trawimy w teatrze. Bo w teatrze chcemy nie tylko patrzeć, podziwiać, ale i myśleć.

Nie wiem komu dedykował swój spektakl reżyser Maciej Prus. Pomijając adresata i intencje, trzeba jednak przyznać że warsztatowo zrobił go nienagannie. Pomogły mu w tym z pewnością: funkcjonalna estetyczna scenografia Doroty Banasik-Bielskiej, przepiękna muzyka Janusza Stokłosy i cały zespół aktorski, w którym na wyróżnienie zasługują Ewa Mirowska (Tamora), śliczna nawet po "okaleczeniu" Bożena Miller-Małecka (Lawinia), Zbigniew Józefowicz (Tytus) i Dariusz Siatkowski (Aaron). Mam też cichą nadzieję że Maciej Prus weźmie wkrótce na warsztat którąś z późniejszych, dojrzalszych sztuk Szekspira. Tak dawno nie widzieliśmy w Łodzi dobrego i mądrego przedstawienia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji