Artykuły

Kliniczna partia szachów, czyli zwyczajne szaleństwa

"Zwyczajne szaleństwa" w reż. Pawła Szkotaka w Teatrze Polskim w Poznaniu. Pisze Katarzyna Jesień w Teatrze.

Świat - jak zerwany sznur korali. Ludzie - jak rozsypane paciorki, pozbawione jakiejkolwiek łączącej je nici. Rzeczywistość nieistniejących relacji i braku związków. W miejsce wartości - produkty zastępcze. Dojmujący brak. Rozpacz. Szaleństwo. Oto obraz, jaki wyłania się z bardzo śmiesznej sztuki Petra Zelenki "Zwyczajne szaleństwa", którą w poznańskim Teatrze Polskim wziął na warsztat Paweł Szkotak.

Sztuka Zelenki jest bardzo zabawna. Niewprawne oko mogłoby nawet uznać ją za tekst komediowy. Ale Szkotak mądrze ją przeczytał. Pośród fajerwerków czasem zupełnie surrealistycznego humoru dostrzegł dramatyczne pęknięcie świata i człowieka. Pokazał je z kliniczną dokładnością, językiem precyzyjnym jak skalpel chirurga-

Prostokątna podłoga w czarno-białą kratę - szachownica. U jej szczytu pionowa, stalowa konstrukcja - srebrzyste pręty tworzą wysoki prostopadłościan. Z lewej i prawej strony podestu krzesła. To wszystko - cała scenografia. Geometryczna, surowa i zimna. Umowność znaku i gra z wyobraźnią widza powodują, że stalowa klatka, po której płyną poziome pasy niebieskiego światła, staje się windą; obramowana maleńkimi białymi żarówkami jest rewiową sceną; zasłonięta grubą szybą stanie się szpitalem psychiatrycznym; będzie też przestrzenią wewnętrzną bohaterów - kiedy w niej staną, filmowa projekcja na horyzoncie

sceny pozwoli nam zajrzeć w głąb ich umysłów: myśli, wspomnień, marzeń.

Ascetyczna przestrzeń przesuwa ciężar znaczeń i uwagę widza na aktora. W niej każdy gest, każdy oddech brzmią, jakby płynęły ze wzmacniacza. Zwielokrotnia ten efekt przyjęta przez Szkotaka metoda aktorska - z jednej strony pracowicie i rzetelnie osadzona w czymś, co nazywamy "psychologizmem postaci", z drugiej pełnymi garściami czerpiąca z tzw. "aktorstwa formalnego". Dość niepowszednie połączenie. Środki wyrazu są tu maksymalnie skondensowane - żadnego zbędnego rekwizytu, żadnego zbędnego gestu. Nazwałabym to "aktorstwem esencjonalnym", konsekwentnie wpisującym się w Szkotakowy język teatralny: zwarty, obrazowy, oparty na umiłowaniu metafory. Aktorzy poznańskiego Teatru Polskiego pięknie się w tym języku odnaleźli. Chylę czoło. Zmetaforyzować każde poruszenie postaci nie odbierając jej przy tym psychologicznej wiarygodności to naprawdę wielka sztuka.

Sztuka tym trudniejsza, że wszyscy są na scenie przez cały spektakl, l cały czas trwa subtelna interakcja pomiędzy głównym nurtem zdarzeń, przebiegającym na szachowej planszy, i postaciami, które w tym czasie zajmują krzesła po obu jej stronach. Ci na krzesłach to "oni", Nieustannie Obecni: rodzice, przyjaciele, znajomi. Zwyczajnie szaleni.

Czym jest szaleństwo? Szaleństwo jest formą nieprzystosowania. Niemożności znalezienia sposobu na funkcjonowanie w otaczającej rzeczywistości. Zależy, z jakiego punktu się je ogląda - może być śmieszne albo straszne. U Szkotaka jest bardzo śmieszne i bardzo straszne.

Śmiechu jest wiele, bo najprostszy komediowy gag polega przecież na tym, żeby się "minąć z rzeczywistością". Postaci Zelenki z rzeczywistością mijają się perfekcyjnie. Publiczność bawi się setnie podczas etiud wokół "narzędzi pomocniczych", którymi Mucha - onanista umila sobie życie (odkurzacz, umywalka - kiedy poruszasz nimi w odpowiedni sposób, to tak jakbyś byt w kobiecie), czy w scenach, w których Matka, kasandrycznie wieszcząca rychłą śmierć Ojca, diagnozuje kolejne przypadłości, z powodu których ten zgon ma nastąpić. Zabawnych scen jest bez liku. Szkotak sprawia tylko, że śmiech grzęźnie w gardłach, gdy docierają sensy: Pojedyncze, kliniczne przypadki - oto, czym jesteśmy. Kliniczna śmierć - oto stan naszych dusz. Trwamy, ale nie można powiedzieć, że żyjemy. Świat rozpadł się na wszystkich poziomach: jednostki, rodziny, historii.

Dziwny ten świat i dziwni w nim ludzie - do obłędu spragnieni miłości i zupełnie do niej niezdolni. Przyglądamy im się oczami Piotra. To on jest głównym bohaterem spektaklu, a jego próby odzyskania miłości Jany - główną osią akcji. Przyjacielem i powiernikiem Piotra jest Mucha - jedyna tu postać na wskroś tragiczna. Może dlatego, że jedyna prawdziwa, jedyna, która ani raz nie pomyliła wartości, nie oszukała uczuć. Tragiczna - bo ten heroizm na nic się nie przydał. Nie ma miłości dla Muchy. To właśnie Mucha przekonuje Piotra, że przedmioty mają duszę.

Wszystkie wątki, jak w soczewce, ogniskują się w kluczowej dla spektaklu scenie - w szpitalu psychiatrycznym. Matka, ta super-praktyczna i kiper-zaradna, kontrolująca wszystko i wszystkich kobieta, zwariowała naprawdę. Z góry opuszcza się gruba, zielonkawa szyba w stalowej oprawie i odgradza ją od świata. Matka przykłada do niej otwartą dłoń. Jakże mocne w tym geście pragnienie kontaktu i jakże mocna jego absolutna niemożność. Postać, odrealniona grubością i kolorem szkła, majaczy jakby z zaświatów. Zza tego świata, który nazywamy normalnym, ale także zza tego świata - świata żywych. Zielonkawy odcień skóry Matki wydaje się taki... trupi, i jeszcze te nogi. Szyba nie jest opuszczona do końca, stopy wyzierają spod niej jak spod prześcieradła w kostnicy. Dotąd apodyktyczna, teraz wyciszona i łagodna, pogodzona z losem, Matka wydaje się umarła.

Do szyby zbliżają się: Ojciec, Piotr i Mucha z Ewą. Odwiedziny. Pośród krzeseł, poza szachownicą, czeka rzeźbiarka Sylwia - kobieta, którą Ojciec poznał przypadkowo, przez telefon. Sylwia w rozpaczliwym monologu błagała wtedy o miłość jakiegoś Martina. Kocham cię - powiedział wtedy Ojciec. (Większość ważnych rzeczy ludzie w tym spektaklu mówią przez telefon. Mówią, ale nie udaje im się skomunikować. Rytm kolejnych, dramatycznych załamań podkreśla sygnał zerwanego połączenia telefonicznego.) Rzeźba głowy Ojca w glinie to symbol stosunków łączących go z Sylwią. Pigmalion i jego dzieło. Sylwia "wskrzesiła" Ojca, sprawiła, że znów polubił swój głos. W tekstach starych kronik odnalazła poezję i tęsknotę, Organizuje mu teraz publiczne występy. Właśnie za chwilę kolejny występ w Bibliotece Narodowej. Sylwia czeka....

Muzyka organowa. Dłoń Ojca, przez szybę, dotyka dłoni matki - sakrament. Małżonek nurkuje pod taflą i zajmuje miejsce u boku Małżonki. Po tamtej stronie szyby. Wyglądają trochę jak na ślubnym zdjęciu, trochę jak para topielców na dnie stojącej, zielonej wody, a trochę jak przykryci nagrobną płytą. Muzyka kościelna brzmi teraz jak pogrzebowa. Mucha i Ewa rzucają na taflę białe chryzantemy...

Ta scena jest kwintesencją poetyki Pawła Szkotaka - wysmakowana plastycznie, oszczędna formalnie, obfitująca w wielopiętrowe znaczenia i porażająca ładunkiem emocjonalnym.

Potem nastąpi już tylko lawinowa seria rozwiązań. Ewa odchodzi od Muchy - ona jedna z miłości; Kompozytor Jerzy, przegrawszy proces w sprawie praw autorskich do muzyki puszczanej tam w windach, podpala hotel Hilton; Jana chce wrócić do Piotra, a Piotr... Plansza szachownicy unosi się powoli tworząc równię pochyłą. Piotr wysypuje wszystkie swoje rzeczy, całe życie, które zamknął w kartonowym pudle, kiedy wyprowadzał się od Jany. Przedmioty, razem z siedzącą na scenie Jana, zsuwają się z planszy w nieładzie, jak śmieci na wypisko. Piotr -skacze ze szczytu w przepaść.

Przed nami pusta szachownica. Siódmy zmysł każe wyczuwać gdzieś ponad nią intencję istnienia Szalonego Gracza. Czyjaś dłoń musi przecież rządzić ruchami szachowych figur. Pytanie o sankcję metafizyczną...? Przewrotne i zaskakujące, ale jest. To więcej niż u Zelenki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji