Artykuły

Klasyk Witkacy?

Jeszcze przed kilku laty pojawiające się na afiszu nazwisko Witkacego wywoływało podniecenie w kołach miłośników awangardy. Eksperymenty plastyczne Kantora, przełomowy spektakl "Szewców" wrocławskiego "Kalambura", seria przedstawień w Teatrze Narodowym wszystko to świadczyło o rosnącym zainteresowaniu jego twórczością. Z dnia na dzień autor "Matki" przestał być niezrozumiały dla widzów, aktorów i reżyserów, doczekał się następnego, uzupełnionego wydania dramatów, etykietki prekursora i... współczesnego klasyka.

Bawimy się dziś Witkacym nieco pobłażliwie, bez dawnego rumieńca emocji, raz odkryty okazał się nagle... wyeksploatowany i współczesny tylko o tyle, o ile stanowił tubę dla poglądów i wyobraźni reżysera. Od początku zresztą dopisywano mu wiele, zamazywano tekst, traktując go jako scenariusz do własnych pomysłów. Niektórzy realizatorzy uchwyciwszy się teorii czystej formy obracają jego sztuki w jednorazową zabawę, parodiują parodię dowodząc tym samym, że dramaty Witkacego to przede wszystkim awangardowy bełkot. Ich antagoniści próbują natomiast udowadniać, że Witkacy był co najmniej tak inteligentny jak jego krytycy i wielbiciele...

Trudno się dziwić, że w rezultacie tych zmagań teatr stanął od kilku lat w miejscu. Teoretycy i krytycy literatury odkrywają w pisarstwie Witkiewicza nowe głębie, dyskutują nad filozoficznym i historiozoficznym znaczeniem poszczególnych kwestii, zaś teatr uparcie trwa przy burlesce, ustawia sztuki Witkacego jak niezawodnego komika w trzeciorzędnej chałturze. Rzecz odbywa się według niezmiennej od lat recepty: szczypta wygłupu, trochę "awangardy", nieco oględnej "perwersji", która nie zgorszy dziś już najbardziej nawet naiwnej nastolatki.

Odkrywanie prekursora zaczęło się więc z czasem przeradzać w "ożywianie" klasyka, który, jak sądzi wielu reżyserów - bez ich pomysłów byłby martwy i niegodny nawet prowincjonalnej sceny.

Podobny proces obserwować można przy realizacjach sztuk Witkacego w bydgoskim i toruńskim teatrze. Piszę - bydgoskim - bo tam właśnie Hieronim Konieczka rozpoczął swe zmagania z autorem teorii "czystej formy". Zaczęło się od teatru propozycji, a skończyło przed dwoma laty spektaklem "Matki", którego przedłużeniem miała być grana obecnie "Sonata Belzebuba". Już sam wybór sztuki nasuwa pewne wątpliwości. Choćby nie wiem jak długo analizować tekst "Sonaty", wynajdować podobieństwa do "Doktora Faustusa", powoływać się na autorskie wypowiedzi nt. posłannictwa artysty to i tak w ostateczności uznać trzeba wyższość "Matki", jej aktualności filozoficznej i politycznej. Na tym tle opowieść o muzyku i diable zawsze stanowić będzie tylko przyczynek do dyskusji o teatrze Witkacego, jego estetyce i problemach.

Reżyser rozumiał chyba tę słabość "Sonaty Belzebuba" - stąd też przesunięcie punktu ciężkości z retorycznego nurtu sztuki na jej widowiskowość. Ów rozdźwięk pogłębia się z każdym aktem przedstawienia - słowo mówione jest obok akcji dramatycznej, która stara się tuszować rzekome "gadulstwo" Witkacego, ukazywać to, co i tak zostało powiedziane.

Efekt takiego zabiegu można było z góry przewidzieć. Im więcej zabawy i teatralnych efektów, tym mniej sensu, tym bardziej spłycona zostaje intelektualna tkanka dzieła. W końcu przestaje się liczyć tragedia artysty - wątek faustyczny nabiera posmaku kabaretowego, zacierają się granice między świadomym pastiszem a prawdziwą burleską.

I znów znajdujemy się na bocznym torze - zaczynamy z powrotem tylko bawić się Witkacym...

Zresztą zabawa w kabaretowe piekło ma także w realizacji swoje drugie dno. Jest nim pozorna łatwość inscenizacyjna, zamazane rygory kompozycji i rzekomy teatralny wdzięk sztuki. Tu jednak Konieczka potrafił zachować konsekwencję i jednolitość stylu, tworząc całość precyzyjną, podszytą dyskretną parodią, ze zróżnicowanymi obrazami scenicznymi i pełnymi inwencji epizodami. A jednak rzecz zatrzymuje się jak gdyby w pół drogi - sporo jest pomysłów tylko zasygnalizowanych, zaś niektóre - takie jak szczerze zabawne wejście babci Julii w III akcie - wyłamują się z całości spektaklu. Także nie wszyscy aktorzy stanęli w "Sonacie Belzebuba" na wysokości zadania. Najlepiej wypadły tu role konsekwentnie groteskowe - Wanda Kucińska - babcia Julia, Barbara Baryżewska - Krystyna, Karol Dillenius - Sakalyi a w II akcie także Wanda Ślęzak - Hilda. Trudniejsze zadanie miał Andrzej Burzyński, który w tej koncepcji przedstawienia powinien grać ostrzejszymi środkami. Nie zawsze też sprawdzała się propozycja Władysława Jeżewskiego, który popadał momentami w zbytnią szarżę. Autorem bardzo udanej scenografii (szczególnie w akcie I) jest Ryszard Strzembała.

O "Sonacie Belzebuba" można by zresztą napisać więcej. Nie wyczerpałam jeszcze listy wątpliwości i zarzutów. Mimo to, a może właśnie dlatego - spektakl można zaliczyć do ciekawych propozycji toruńskiego teatru, w którym dawno już nie obserwowaliśmy żadnych wydarzeń artystycznych.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji