Artykuły

Zabić teatr

"Zaratustra" w reż. Krystiana Lupy w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Jacek Wakar w Foyer.

W tym teatrze nawet jedno słowo nie pada tak po prostu, bo się mówi, się gada, się rozmawia. W tym teatrze wszystkie słowa padają po to, żeby "przezwyciężyć człowieka", nadęte pseudometafizyką, obciążone tysiącem wiadomych już tylko dla reżysera znaczeń. Bo "Zatarustra" Krystiana Lupy to gra dla dziwnego towarzystwa wzajemnej adoracji.

I znowu demiurg wali w bęben, wybijając rzekomy rytm przedstawienia. Znów wypowiada z trudem zrozumiałe kwestie, a częściej jęczy, wyje, zawodzi. To wszystko już było w innych seansach tego samego ansamblu. Jeżeli czymkolwiek zaskakuje, to wyłącznie zwielokrotnieniem trudnym do wytrzymania dla niewtajemniczonych. No, ale oni się nie liczą. Takiego teatru nie robi się dla niczego nierozumiejących profanów. Robi się go dla siebie i wybrańców.

To był morderczy pomysł. Zrobić na scenie "Tako rzecze Zaratustra" to znaczy zabić teatr. Można położyć sobie tę książkę na stoliku i czytać stronicę dziennie przed zaśnięciem. Jednak wykrzyczeć albo wyszeptać tę filozofię ze sceny niepodobna. Teatr to nie jest ambona do nużących wykładów.

Taki spektakl nie może zacząć się normalnie. Dlatego nie dziwi nikogo, gdy tuż przed jego rozpoczęciem Krzysztof Globisz (Zaratustra III) rozmawia przyjacielsko z kumplem z teatru. Nie dziwi, że znana mi aktorka prosi, bym trzymał dla niej miejsce koło siebie i nawet pokazuje zaproszenie. A potem wchodzi na scenę. Wszystko wiadomo. Wszyscyśmy razem, oni z nas, a my z nich. Wszyscyśmy aktorami w tym teatrze. Bardzo to odkrywcze.

A później wszyscy wpatrują się w linoskoczka, który przechadza się nad sceną, by potem nieuchronnie spaść (mały człowiek?), a Zaratustra I (Michał Czernecki) wybucha słowotokiem o "przezwyciężaniu człowieka". I tak już zostanie, przynajmniej przez dwie pierwsze części przedstawienia. Trzecia, oparta na dramacie "Nietzsche. Trylogia" Einara Schleefa, jest bladą kopią rodzinnych portretów malowanych przez Lupę z olbrzymią zjadliwością i przenikliwością, choćby spod znaku "Rodzeństwa".

Gdy całość pozostaje tylko niescenicznym wykładem, w którym nie ma miejsca dla postaci, a jest wyłącznie dla filozofa, nie może być mowy o jakimkolwiek konflikcie, sporze racji. Skoro więc nie jest dramatycznie i nie jest teatralnie, to jak do diabła jest? Odpowiedź prosta - głęboko i metafizycznie. Krystian Lupa i posłuszni mu jak instrumenty aktorzy przekraczają kolejne granice. Dla mnie są to granice zmęczenia, absurdu, śmieszności. Erupcja myśli objawionych reżysera, po pokazie pierwotnej wersji spektaklu w Atenach porównanego przez odważnego recenzenta do jednego z greckich tragików, prowadzi do jednego - król jest nagi. Lupa zasłuchany w dźwięki swojego bębna, rozmyślający nad tonem swojego zawodzenia, stracił kontakt z rzeczywistością. A kiedy nie ma już czym łatać swojego przedstawienia, uderza w tony dotychczas w swoim teatrze nieobecne. Nie mówię o postaciach w rodzaju Zabójcy Boga , czy biegającym przez kilka minut kompletnie nago Ośle. Tak albo prawie tak już u Lupy bywało. Nie było za to nikogo w rodzaju Ostatniego Papieża, a przede wszystkim nie było kolejek po darmową zupę. W ten sposób w metafizyczny ponoć teatr wkrada się gazetowa publicystyka. I to jako klucz do Nietzschego...

"Zaratustra" mało przypomina teatr. Patrzę na aktorów Starego Teatru w Krakowie i jest mi ich żal, bo za namową Lupy prezentują jakby prywatne lęki, jakby wypadali z roli, szantażując widza swoją prawdą. W rezultacie czuję się tak, jakbym pomylił adresy. Jakbym trafił na prywatny rytuał tylko dla wybranych, albo jeszcze gdzie indziej

Na zdjęciu: Krystian Lupa i aktorzy podczas próby.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji