Nieme kino
Pomysł wydawał się oryginalny i zarazem intrygujący. Trudno zresztą inaczej, gdy myśli się o spektaklu zrealizowanym w konwencji filmu. Takie połączenie dwóch siostrzanych dziedzin sztuki, i to w dodatku w stulecie kina, rozbudzało nadzieje i zapowiadało świetną zabawę. Zabawę, bo pracy tej podjął się Andrzej Strzelecki ze swoim roztańczonym i rozśpiewanym zespołem, który przyzwyczaił widzów do rozrywki na profesjonalnym poziomie.
Tym razem Strzelecki stworzył spektakl autorski, i to w najdosłowniejszym tego pojęcia rozumieniu. Sam napisał scenariusz, całość wyreżyserował i obsadził się w roli, którą można określić jako główną... Scenę Rampy wypełniła machina złożona z rozsuwanych w różnych kierunkach czarnych zastawek, które tworzyły kadry, czyli miejsca dla aktorskich, a właściwie pantomimicznych działań. Dzięki takiemu rozwiązaniu widzowie oglądają teatralny niemy film, który na żywo opisuje, komentuje, a nawet uzupełnia dialogami siedzący z boku na proscenium Strzelecki. Jest też, jak na nieme kino przystało, muzyka. Również na żywo, ale zgodnie z duchem czasu grana nie na pianinie, ale na syntezatorze.
Wymyślona przez Strzeleckiego fabuła to melodramatyczna opowieść w konwencji burleski o perypetiach pewnej Zuzi. Jest miłość, zdrada i zbrodnia. Zuzie właściwie są dwie, podobnie jak i inne bliźniaczo ubrane i ucharakteryzowane postaci - wszystko po to, aby płynnie, szybko i dowcipnie zmieniać kadry, a czasem pokazywać dwa jednocześnie, np. z przodu i z tyłu. Właśnie te zmiany, wykonywane niemalże perfekcyjnie, są największym atutem spektaklu. Dyscyplina i sprawność fizyczna wszystkich aktorów zasługują na uznanie, dowodząc, że w teatrze możliwe jest niemal to samo co w kinie, i to bez zmiany planów.
Niestety, lista pozytywnych elementów tego pięćdziesięciominutowego spektaklu jest krótka, i do tego, co już napisałam, niewiele da się dodać. Zdecydowanie największą jego słabością jest... autor. Tekst napisany przez Strzeleckiego to literatura co najwyżej średnia, a autorska interpretacja też nie należy do błyskotliwych. Wiele kwestii po prostu umyka, gubią się przez to niektóre pointy i słowne żarty. A może wcale się nie gubią, może ich po prostu nie ma? Krótko mówiąc - w przypadku "Filmu" wizja zdecydowanie przerasta fonię...
Jak należy mniemać, udział autora w spektaklu był zabiegiem formalnym, który miał podkreślić dystans pomiędzy trzema światami: realnym, filmowym i teatralnym, a także tworzyć ramę, klamrę spinającą całość. Stało się jednak inaczej. To, co powinno porządkować, wprowadza chaos, sprawiając wrażenie niedopracowania. Być może Strzelecki-autor nie potrafił porozumieć się ze Strzeleckim-reżyserem... A szkoda! Bo pomysł był ciekawy, a aktorzy udowodnili, że są w stanie zagrać na teatralnej scenie nawet film. Nie jest wykluczone, że błąd tkwi w rozciągnięciu spektaklu do bez mała godziny. Strzelecki przyznaje, że w 1993 roku z okazji otwarcia kina Rampa pokazał 15-minutowy żart sceniczny w konwencji filmowej, który stał się zaczynem dzisiejszego "Filmu". Wierzę, że tamto kilkunastominutowe przedstawienie było naprawdę świetne, a jego siła polegała na kondensacji. Na dzisiejszym "Filmie" dokładnie znać wszystkie szwy. Widać doszycie każdej minuty - byleby powstał pełnospektaklowy utwór...