Teatralny film
Na scenie jest pusto, horyzont zamykają czarne parawany. Atmosfera jak na rozdaniu Oscarów: część foteli na widowni zarezerwowano dla gwiazd: Dustina Hoffmana, Zbigniewa Preisnera, Jane Fondy. Pianista gra filmowe szlagiery, od "Love story" po "Listę Schindlera". Rozsuwają się parawany, między nimi tworzy się rodzaj ekranu. Na ekranie tym idzie film, ale nie jest wyświetlany z projektora. Od prawdziwego filmu różni się trzema wymiarami, a także tym, że aktorzy mogą nagle wypaść z ekranu i wrócić. Co to za film? To "Film" Andrzeja Strzeleckiego.
Położony na prawym brzegu Wisły warszawski Teatr Rampa słynie ze spektakli muzycznych, żartobliwych pastiszy i parodii, m.in. piosenek żołnierskich i miłosnych. Najnowsze przedstawienie Andrzeja Strzeleckiego to pastisz filmu. Pastisz, a jednocześnie ukłon w stronę sztuki, która kończy w tym roku sto lat.
Dwa lata temu na otwarcie kina "Rampa" Strzelecki pokazał kilkunastominutowy żart teatralny w konwencji filmu. W tym roku rozwinął pomysł, uzupełniając go o własną rymowaną narrację. Historia nieszczęśliwej miłości Romka i Zuzi, którą recytuje przez mikrofon sam reżyser jest niebywale trywialna i nie warto byłoby się nad nią pochylać, gdyby nie inscenizacja.
Strzelecki naśladuje w teatrze kino ze wszystkimi konsekwencjami tego pomysłu. Akcja "Filmu" podzielona jest na ujęcia, zbliżenia, detale, jazdy kamerą. Nie ma tylko kamery. Aktorzy w krótkich odsłonach pokazują się w kadrze,który tworzą ruchome parawany. Całują się, spacerują, jedzą,piją, pływają w basenie i... chodzą do kina. A w kinie tym można zobaczyć niemy film czarno-biały, przedwojenny melodramat, kolorowy amerykański musical i kryminał.
Triki Strzeleckiego pozwalają w pięć minut pokazać całą historię kina, czarno-biały obraz nabiera barw, pojawia się dubbing, że staroświeckim "ł" i głosem aktorów, do złudzenia przypominającym głosy Niny Andrycz i Andrzeja Łapickiego. Później barwy stają się jeszcze bardziej intensywne, jak z technicoloru - jesteśmy w kiczowatym świecie amerykańskiego filmu muzycznego, spod stołu wyrastają tulipany, podśpiewuje chórek marynarzy.
Ale najbardziej zdumiewające w tym spektaklu jest tempo, z jakim zmieniają się "ujęcia" i "kadry". Podwójna obsada pozwala pokazać bohaterów jak siedzą przy stole, sekundę później śpiewają na stojąco weselne pieśni, zaraz potem wpadają z impetem do łóżka. Na serię krótkich sekwencji rozłożony jest skok z wysokiej wieży w basenie: od długiego wchodzenia po drabince, przez chwile niepewności i strachu na szczycie trampoliny, aż po długi lot do wody i wypłynięcie na powierzchnię.
Strzelecki nie udaje kina w teatrze, pokazuje tylko film środkami teatralnymi, co daje wprost niewyczerpane możliwości. Ale spektakl z Rampy oprócz beztroskiej zabawy przynosi jeszcze jedną ważną refleksję.
Teatr walczy o swoją odrębność. Niedawno oglądałem kilka przedstawień z Rosji, których autorzy próbowali odróżnić sztukę teatru od innych mediów epoki obrazkowej, w której żyjemy, w tym od filmu. Zamykali publiczność w tym samym świecie, w którym działają bohaterzy: w pokoju hotelowym (spektakl Walerija Fo-kina wg "Marwych dusz" z Moskwy), w mieszkaniu Rajewskiej(spektakl Teatru Eksperymentalnego z Kijowa wg "Wiśniowego sadu"). Złudzenie uczestnictwa w akcji było zupełne, w filmie nie do osiągnięcia.
Spektakl Strzeleckiego na pozór tylko idzie w przeciwnym kierunku, to jest zbliża do siebie obie sztuki. Gdy na ekranie zamiast celuloidowych postaci pojawiają się żywi ludzie, ujawnia się cała magia teatru i cała jego odrębność. W filmie taki pastisz teatru byłby chyba niemożliwy.