Artykuły

Trudno mi płakać na zawołanie

- Nie rozumiem reżyserów, którzy trzymają za gacie postać i wiedzą lepiej. No to po co mnie wziąłeś? Albo daj mi tym żyć i oddychać, albo to sobie weź - mówi Marcin Dorociński w rozmowie z Małgorzatą Domagalik.

Małgorzata Domagalik: Wieść niesie, że pan jest raczej z tych małomównych. Marcin Dorociński: Szczerze mówiąc, to zastanawiam się, co ja tu robię w wieku 30 lat. Że mistrz? Przecież zbliża się Pan do czterdziestki. Czy mi się wydaje, czy wraca Pan właśnie z jakichś ćwiczeń? - Pływałem. Chłopcy wsiedli mi na ambicję i robimy grupę triatlonową. Duże wyzwanie: bieg, pływanie... - ...rower. Dwa km pływania, 90 km na rowerze i 20 km biegu. To w jakimś szczytnym celu? -

Nie, robię to dla siebie, żeby sprawdzić własne możliwości. I jak Pan je ocenia? - Pierwsi zrobili to Bartek Topa, Piotrek Adamczyk i Tomek Karolak. Może i ja podołam. Jestem pełen podziwu dla nich. Chciałoby się jeszcze coś osiągnąć, niestety w piłkę już nie, bo stawy bolą, ale...

Piłka męska rzecz.

- Bardzo fajna, jednak wieku się nie oszuka.

Jakiego wieku?

- OK, kondycji. Chciałbym grać bardzo dobrze w piłkę, ale natury się nie da oszukać.

Podobno grał pan tylko na siebie, chciał sam strzelać, nie lubił asysty.

- Im byłem starszy, tym więcej podawałem, ale rzeczywiście jako chłopak nie chciałem podawać. Dziś bardziej mnie interesuje jakość gry, a nie żeby za wszelką cenę wygrać. I gra fair, ładna, a nie tylko efektywna.

Kto tak gra?

- Holendrzy. Oni od lat są świetni. Marco van Basten to jeden z najbardziej elegancko grających piłkarzy. Bez jakichś nadzwyczajnych warunków fizycznych, nie za szybki, a potrafił bramki strzelać z każdej pozycji. Diego Maradona też jest niezwykłą postacią, szalony, ale jako piłkarz - jeden z najlepszych. Nieprawdopodobnie zwrotny. Do najniezwyklejszych meczów w historii zaliczam ten Argentyna - Anglia w 1986 r. Maradona strzelił dwie bramki, z czego jedną ręką, potem mówił, że to ręka Boga. Chwilę później zrehabilitował się bramką, z piłką, którą przejął w połowie boiska, minął sześciu czy siedmiu rywali i strzelił jednego z najpiękniejszych goli w historii. Polskiej ligi od dłuższego czasu w ogóle nie oglądam. Nie chcę się denerwować.

A w domu mecze przed telewizorem?

- Tak, oglądam, szczególnie ligę angielską, bo w weekendy grają, i hiszpańską, bo oni z kolei późno w poniedziałki.

Bundesliga też jest w weekendy.

- Coraz lepiej technicznie grają. Zaczyna mi się to podobać, także ze względu na to, że jest tam kilku Polaków. W zeszłym sezonie świetnie grała Borussia Dortmund.

Z Błaszczykowskim, Lewandowskim i Piszczkiem.

- Tak. Generalnie mężczyzn można podzielić na tych, którzy nie interesują się piłką nożną, i tych, którzy bez niej nie mogą żyć.

Ci, co się nie interesują, to mają defekt?

- Są inni, tak to nazwijmy.

Był pan w wojsku?

- Nie, na szczęście mnie to ominęło. Ale moich dwóch braci było. Myślę, że jak spośród czterech dwóch odsłużyło po dwa lata, to wystarczy na rodzinę.

Mają jakieś traumatyczne wspomnienia?

- Nie, raczej w porządku. Byłem wtedy dosyć młody, ale pamiętam, że nie wyglądali na mocno przestraszonych, potrafili sobie radzić, byli sprytni.

Fizycznie jesteście do siebie podobni?

- Jestem najmniejszy, ale poza tym jesteśmy podobni.

Wracając do triatlonu, to z czym będzie pan miał największy problem?

- Myślę, że z bieganiem.

Bo nudno?

- Nie, dlatego że bolą mnie nogi. Chociaż potem piwko można strzelić, ale jedno, i już nie bolą. Nie wiem, jak to fachowo powiedzieć: piwo rozbija czy neutralizuje kwas mlekowy, czyli tzw. zakwas. To już się nagrywa?

Tak. Zrobiłam sobie ostatnio prywatny festiwal Marcina Dorocińskiego, obejrzałam prawie wszystko, w czym pan zagrał. Za każdym razem Dorociński ma inną twarz. W "Róży" Smarzowskiego wygląda pan jak sprzed wojny, w "Rewersie" Lankosza - pełen socrealizm, w "Lęku wysokości" Konopki jest pan dokładnie z dziś. W każdym filmie postać, którą pan gra, jest tak mocno na twarzy "uzasadniona". I nie chodzi tu o charakteryzację.

- To super, że pani tak to postrzega. Ale najlepiej widzi to moja żona.

Widzi?

- Tak. Ja mówię, że tego nie widzę, a ona wtedy: "O, już jesteś w tej roli, już jesteś kimś innym". Mnie się wydaje, że przesadza. Natomiast jeśli rzeczywiście tak jest, to myślę, że bierze się to z jakiegoś skupienia, ze szczęścia, że spotykam naprawdę fajnych i mądrych ludzi. I że wszystko się układa bez napięcia, dzieje w swoim czasie, jest dokładnie takie, jakie bym sobie wymarzył, a przecież wcale nie marzyłem.

Ciśnienia, żeby zarabiać na dom, też nie było?

- Ja na to nie mam ciśnienia. Pamiętam bardzo dobrze czasy - przed kilkoma laty - kiedy było naprawdę krucho. Ale było też bardzo fajnie.

Miał pan już na utrzymaniu rodzinę?

- Tak. Wiadomo, trzeba zarabiać, ale to nigdy nie było moim celem. Chociaż potrafię docenić wartość pieniędzy, to, że możemy pomóc bliskim, tym, którzy ich potrzebują. Łatwiej jest żyć, ale tak naprawdę problemy są te same.

A jednak patrzymy na tych, którzy je mają, i myślimy, że ich życie jest fajniejsze.

- No tak, ale trudno w to uwierzyć ludziom, którzy nie mają pieniędzy. Wracając do tego ciśnienia i skupienia, to jest świetnie, jeśli w robocie człowiek się wyciszy. Dlatego od dłuższego czasu staram się nie robić kilku rzeczy naraz, żeby się nie rozpraszać, tylko skupiać na jednej produkcji i oddać się jej całkowicie. Żeby tą rolą oddychać, myśleć, jeść z nią, kłaść się spać.

I tak 24 godziny na dobę?

- To jest super. Ktoś może powiedzieć, że to k... jest takie proste. Ale - mówię to bez przesady, bez kokieterii - ja wiem, ile to kosztuje łez, potu, krwi.

A tę "k..." zostawimy?

- Nie nalegam. Z drugiej strony na każdym planie coś się dzieje, trzeba przeżywać coś ostro i to jest dla mnie bardzo trudne. Trudno jest mi się wypłakać. Wzruszam się, ale tak, żeby łzy same leciały, to niełatwo.

To samo mówił Daniel Olbrychski: że potrafi płakać prywatnie, ale na planie zawsze musi mieć krople.

- Może potrzebne jest skupienie, a nie wiadomo, kiedy przyjdzie. Marlon Brando w jednym ze swoich filmów krzyczał na operatora, że za wcześnie wyłączył kamerę: "Nie wyłączaj tego, boja nie wiem, kiedy przyjdzie łączenie z górą". Ale jak już to przychodzi, dla jednego takiego 30-sekundowego łączenia warto to przeżyć. Ciary takie... czy jak to tam kto zwał. Nie krzyczysz na ludzi wokoło, żeby przestali rozmawiać, bo oni sami się orientują, że trzeba ciszy. To są chwile niezwykłe. Jak grzebanie w bombie.

Obronił Pan to grzebanie w niewypałach w "Róży". Równie dobrze scena rozminowywania pola kartofli mogłaby być groteskowa.

- Tam jest moment groteskowy, kiedy pies trzynogi przebiega przez pole. Trzeba też mieć szczęście, żeby spotkać po drugiej stronie kamery kogoś, kto widzi, że to jest właśnie ten, a nie inny moment.

No tak, spotkać kogoś, kto w jakiejś krótkiej chwilce na zdjęciach próbnych dostrzeże i uwierzy, że dobrze mnie obsadził, że jestem właśnie tym człowiekiem, który przekaże wszystkie emocje, marzenia, fantazje, jakie sobie reżyser wymyślił. W scenie końcowej "Róży" Pana bohater - mocno ucharakteryzowany - także nie jest groteskowy. Tak to jest zagrane, że widz to kupuje. Bo tak o tym myśleliśmy na serio. Im jestem starszy, tym bardziej do mnie dociera, że wszystko, co robię, to wypadkowa wysiłku wielu osób. Mnóstwo godzin charakteryzacji, światła, pracy kamery, reżysera, otoczenia. Wszystko w tym kadrze końcowym "Róży" jest super: otoczenie, traktor, Jacek Braciak, ta dziewczyna i to, jak wchodzi Mojżesz, czyli mój bohater, żeby przeprowadzić tę młodą dziewuchę przez życie. To jest prawdopodobne, składa się na to wszystko, co wydarzyło się wcześniej. Jest też w "Róży" scena najmocniejszego przesłuchania, jakie widziałem w filmie.

I ten moment, w którym zaczyna się Pan śmiać. Tak strasznie i tragicznie. Wojtek świetnie to wymyślił.

- Ktoś, kto ze mną oglądał "Różę", powiedział w tym momencie: "Ten film powinno się wysłać Panu Bogu, żeby zobaczył czyste zło". Zło albo hart ducha. Dla mnie mimo wszystko ten film jest o sile człowieka. Nawet drobna osoba, jeśli tylko wierzy... Może to całkiem nie a propos, ale wczoraj rozmawiałam z kobietą, którą mąż bił kopał, gdy była w ciąży. Przetrwała. Odeszła. Drobna, a dała radę.

Poruszamy gigantyczny temat, który wart jest dłuższej rozmowy. Ja po prostu czegoś takiego nie rozumiem, nie mieści mi się to w głowie. Wydaje mi się, że w dzisiejszych czasach w ogóle mamy do czynienia ze znieczulicą, trochę na zasadzie: przepraszam, kogo obchodzi, co się dzieje z drugim człowiekiem? Nikt nie chce przystanąć. Boją się.

To nie do końca tak. Ja jednak wychodzę z założenia, że ludzie są dobrzy, tylko trzeba odwagi - i z jednej, i z drugiej strony. Przyznania, że samemu robi się źle, i spotkania człowieka, który będzie chciał tego wysłuchać i coś powiedzieć. Najpierw należy poprosić o pomoc. To nie zawsze jest proste... Jest tak: kiedy człowiek widzi, co się u kogoś dzieje, reaguje, a dostaje energię zwrotną: co się wtrącasz. Kobiecie, o której mówiłam, pomogła tylko jedna osoba, od której usłyszała: "Pani nie musi tego znosić". Rozumiem, ale wydaje mi się, że w dzisiejszych czasach przez to, że nie ma rozmowy, że nie poświęcamy sobie czasu, nie mówimy "dzień dobry", nie patrzymy w oczy, bo wszędzie tylko ten pieprzony interes, to nie potrafimy też sobie pomóc.

Jest Pan na Facebooku?

- Nie.

To podobno nie wie Pan, na czym życie polega.

- Jeśli dziewczyna umieszcza na Facebooku, że zginął jej chłopak, w 15 minut po tym, jak się o tym dowiedziała, to jest jakieś... Boję się jako człowiek - za szybko chcemy do wszystkiego dojść, za szybko to pędzi, za dużo anonimowości. Za dużo złości, za mało skupienia na sobie i swojej pracy. Mam wrażenie, że każdy powinien skoncentrować się na sobie i na swoim otoczeniu i robić jak najlepiej to, co umie.

Użył Pan słowa "rozmowa".

- To sedno. Ludzie już ze sobą nie rozmawiają. Odpowiadają na pytania albo je zadają, nie słuchając odpowiedzi. Tak. Chociaż we mnie zawsze włącza się taki blok. To nie jest wielki lęk, ale jestem daleki od sugerowania innym, zwłaszcza poprzez wywiady, co mają myśleć.

Ktoś, kogo lubimy jako aktora, równocześnie staje się nam bliższy jako człowiek.

- Z jednej strony to rozumiem. Z drugiej nie zawsze jest to rozmowa. Rzadko można porozmawiać - mówię o dziennikarzach. Zazwyczaj odpowiada się na pytania, a one często się powtarzają i w człowieku rośnie irytacja, że to wszystko bez sensu. Znaczy to, że kij ma dwa końce. W rozmowie też.

OK, żeby sprostać zadaniu, proponuję rozmowę o Pana roli w "Lęku wysokości" Konopki.

- To dla mnie bardzo ważny film, chciałem w nim wyrazić wszystko, czego nie potrafię powiedzieć w życiu.

To, w wielkim skrócie, film o odbudowywaniu relacji ojca i syna. Pana ojciec żyje?

- Tak.

Niech się Pan cieszy każdą chwilą. Dziwny to kontakt. Mężczyźni generalnie nie są wylewni.

- No właśnie, mój tata jest trochę jak Tadeusz z filmu: mało mówi, a dużo działa. Wszelkie uczucia wyraża poprzez to, co robi. Przeczytałem wspaniały scenariusz, poszedłem na zdjęcia próbne, gdzie zobaczyłem Krzyśka Stroińskiego, którego uwielbiam, szanuję. Wielki aktor.

Tak, chyba jeden z największych w tym kraju. Myślę, że gdyby urodził się w USA, to byłby całowany po stopach niczym Dustin Hoffman. Skromny, skryty, o wielkim sercu i talencie. Miałem więc bardzo dużo bodźców, dla których chciałem zrobić ten film. Opowiadaliśmy o swoich doświadczeniach w relacjach ojca i syna i warto to było zrobić chociażby dla prób. Kiedy zobaczyłem pierwszy raz "Lęk wysokości", miałem zawał, musiałem pójść do hotelu w Gdyni i się położyć. Prawie godzinę leżałem. Mimo że znałem tę historię, udało się nam zrobić dokładnie to, o czym mówiliśmy, czego dotykaliśmy, co próbowaliśmy. Taki nieefektowny, osobisty, bardzo mocny film. Bardzo mocny.

O człowieku. Są ludzie, którzy nie wchodzą w tę historię. Rozumiem, że można mieć taką emocjonalną blokadę, czasami coś się nie otwiera. To "nieprzyjemny" film.

Ostatnio koleżanka mi powiedziała, że oglądała "Lęk wysokości" i nagle gdzieś pod koniec filmu otworzyła się ta klapka, czyli przełożenie na własne życie, nagle totalnie ją to rozwaliło. To jest właściwie dla mnie najważniejsze: "uruchomić" człowieka, to coś, co zmusi go do przemyśleń. Ale przez pracę, a nie opowiadanie o niej.

Jak rozmowa to rozmowa. Czy w "Lęku wysokości" nie opowiada Pan też pewnej prawdy o sobie?

- Podobne uczucie miałem kilka razy w życiu. Jest taki film "Za wszelką cenę"...

Z Hilary Swank?

- Tak, Clinta Eastwooda, którego bardzo lubię. Scena, kiedy bohaterka jest już w szpitalu - leżeliśmy całą rodziną na łóżku z psem i nagle otworzyła się we mnie ta klapka: co by było, gdybym to ja wszystko stracił? No i jak wybuchnąłem płaczem... Pies się zdziwił, wszyscy się zdziwili...

Jaka rasa?

- Kundel, trochę przypomina owczarka belgijskiego. Sukienka (imię psa - przyp. red.). Po prostu pies również się zdziwił, że ojciec płacze.

Ojciec?

- Ona jest jak córka. A więc jeżeli mnie jako widzowi przydarzy się coś takiego, to po to chyba robi się takie filmy. Oczywiście robi się też filmy dla rozrywki.

W tych nie za bardzo Pana lubię.

- Myślę, że to także zależy od materiału. W polskim kinie to ostatnio cienki lód.

W Polsce, jeśli chodzi o ten gatunek, ciągle jeszcze szukamy pomysłu, jak go robić.

Puentując "Lęk wysokości": ten film jest traumatyczny dla ludzi, którzy nie wykorzystali szansy w życiu, jaką są poznanie i chęć zrozumienia bliskiego człowieka.

Było kilka pokazów i wtedy mówiłem ludziom, uderzając może trochę w patetyczny ton, że. jeśli mają jakieś niepozałatwiane sprawy w rodzinie, to nie ma k..'. na co czekać. Trzeba szybciutko to załatwiać, bo co to znaczy unieść się honorem albo dać ponieść nerwom?

Albo że ktoś pomyśli, że tatuś jest szalony i...

- To nic nie znaczy, a będzie bolało, że jest niezałatwione. Widząc ludzi, którzy wychodzili po seansie poruszeni, bo coś przeżyli, myślałem, że było warto.

Co, jak się nie ma reżysera, który chce tak rozmawiać z aktorem o postaci, jaką ten ma zagrać?

- Ja bym nie chciał mówić o nikim źle. Owszem, dostaję scenariusz i to jest czyjaś historia, to są postaci wymyślone przez tego kogoś, kto to napisał. I jestem mu wdzięczny, jeśli mi się to podoba, bo to jego, on mi to daje. Bardzo chce to zrobić. Natomiast w momencie gdy przystępujemy do prób i ja zaczynam żyć z tą postacią, "staję się" nią, to odczep się od tej postaci, to już jest moje. I nie rozumiem reżyserów, którzy trzymają za gacie tę postać i wiedzą lepiej. No to po co mnie wziąłeś? Albo daj mi tym żyć i oddychać, albo to sobie weź. Czasami jest tak, że reżyser nie lubi aktorów albo uważa, że jest mądrzejszy od nich.

Kolejna rola to ta w serialu HBO "Bez tajemnic". Przekłada się jeden do jednego, kim jest ten człowiek, którego Pan gra? Wchodził Pan jakoś głębiej w to, co się stało w Afganistanie?

- To kolejny temat, o którym nie mogę mówić w gazecie. Ja po prostu znam takich facetów. Ale w jednej ze scen pada nazwa miejscowości... Tak: "Słyszał pan o Nangar Khel?". To jest tylko poruszenie tego tematu - znowu gigantycznego. Czy dobrze, że my, wojsko polskie, tam jesteśmy? Z drugiej strony jesteśmy zobligowani. Ale tak jak nie rozumiem bicia, tak nie rozumiem zabijania. Podobnie jest w przypadku tego bohatera. Dostał namiary od amerykańskiego dowódcy, wystrzelił z moździerza i tyle. Jak zobaczył, co się stało, to przerosło jego wytrzymałość. Znając twardych ludzi i rozmawiając z nimi, pytam, jak to jest, ale nie mogę potem o tym opowiadać. Zwłaszcza że w wojsku Pan nie był.

Starałem się naśladować mocnych ludzi. Ale w "Bez tajemnic" chodzi jeszcze o coś innego. Ten worek powoli się rozsypuje. Facet nie potrafi sobie poradzić z samym sobą. Wychowano go zupełnie niezgodnie z jego wrażliwością.

Gdyby Pan miał poważny problem, usiadłby naprzeciwko drugiego człowieka?

- Tak, niekoniecznie lekarza. Mówię o takim z kozetką.

To byłoby zbyt duże szczęście - ilu jest w Warszawie tych psychiatrów, psychologów - spotkać tego właściwego. To tak jak z księdzem.

- Tak, natomiast drugi człowiek często może powiedzieć w emocjonalnej rozmowie coś, co zostanie w nas i da nam do myślenia. Tak, ja bardzo wierzę w człowieka. Dla mnie największą wartością są jego słabości, pokonywanie lęków, barier. Nie ma nic bardziej fascynującego. Można robić jakąś abstrakcję i to też będzie fajne, ale ja chcę zawsze szukać człowieka.

Rodzice oglądają to, co Pan robi?

- Czasami tak, ale rzeczy, które chciałbym im pokazać, nie ma zbyt wiele w telewizji.

Płyty DVD nie może Pan im zawieźć?

- Nie mają chyba odtwarzacza.

Może Pan chyba kupić...

- Myślę, że jest tak, jak ma być. Nie chcę robić niczego na siłę. Poza tym mama czasami mówi, że znowu byłem taki niedobry czy niegrzeczny, więc po co ma się denerwować.

Teraz nakręcił Pan co najmniej dwa filmy, w których jest Pan dobry...

- Ja im po prostu chcę oszczędzać silnych emocji. Dużo w swoim życiu się napracowali i przeżyli. Jak robiłem "Lęk wysokości", bardzo chciałem pokazać go rodzicom, ale jak już sam go zobaczyłem, to nie wiem, czy jeszcze chcę, aby oni go obejrzeli.

Pana bracia, którzy z definicji zawodowej - są policjantami - muszą być silni, mają szacunek dla brata aktora?

- Ich trzeba zapytać.

Gdyby tu byli, tobym zapytała.

- To zadzwońmy.

Zadzwońmy.

- Nie, bo bardzo by się zdziwili i wyrwani do odpowiedzi nie wypowiedzieliby pewnie nawet kilku słów. Myślę, że im jest trudno mnie oceniać, i nie są szczególnie wylewni w robieniu tego. Ale myślę też, że gdzieś tam mocno mi kibicują.

No, wreszcie odpalił Pan zawodowo rakietę.

- Może robię coś bardziej szalonego niż oni, ale traktują mnie tak samo. I tak więcej możemy pogadać sobie o samochodach niż o filmach. To temat głębszy niż kino.

Samochód życia Pan już ma?

- Nie i myślę, że nigdy nie będę go miał. Bo jeśli go będę miał, to już nie będę się tak cieszył.

Ma być sportowy i czerwony?

- Nie. Chciałbym mieć garaż na dziesięć samochodów. To moje marzenie.

I co?

- I nic, każdego dnia wyjeżdża się czymś innym. Mieć ciężarówkę, wyjechać sobie nią...

Żona też by chciała jechać z Panem ciężarówką?

- No pewnie. W ogóle miałem takie sny. Mnie bardzo rajcują ciężarówki i bardzo stare samochody, amerykańskie, na przykład Ford Gran Torino...

Jak ten z filmu Clinta Eastwooda?

- Właśnie takie - lata 60., 70., nawet 80. Coś w tej linii samochodów było niezwykłego. Już nie mówię o Pontiacu, Dogde'u czy Challengerze, Fordzie Mustangu.

W technikum specjalizował się Pan w wałach korbowych?

- Tak, to taki jakby kręgosłup samochodu. Na praktykach stałem przy taśmie. Pracowałem przy dogniatarce, przeciągarce, frezarce, szlifierce. Jestem z pierwszego zawodu technikiem obróbki skrawania. Znam się na tym.

Skąd wziął się Pan w technikum? Nie dostałem się do szkoły o profilu kucharz-kelner.

- Uśmiecha się Pan.

Szedł Pan tam z pasji do gotowania?

- Szedłem, bo moi koledzy tam zdawali. Ja nie wiedziałem kompletnie, co mam robić po ósmej klasie. Ale tam była bardzo duża konkurencja. To bardzo dobra szkoła, na Poznańskiej, i po niej zazwyczaj ma się robotę w gastronomii.

Ale sam Pan kiedyś przyznał, że kelnerem był kiepskim.

- Nie byłem najgorszy, widocznie kokietowałem.

Kobiety dawały napiwki?

- Faceci też.

Nie mówię, że Pan z małej miejscowości, bo to śmieszne, ale jednak postanowił wreszcie zostać aktorem.

- Ale tak jest. Jest nas dwóch aktorów z tej samej miejscowości, z Kłudzienka, ja i Andrzej Szeremeta, więc skoro dostaliśmy się do teatralnej, to jest to możliwe. To, że człowiek ze wsi może.

Jaka to wieś, 40 km od Warszawy?

- No właśnie, w bloku mieszkaliśmy, ale przed zdawaniem do szkoły teatralnej byłem raz w teatrze. Raz.

Co Pan mówił na egzaminie do szkoły?

- Fragment "Zbrodni i kary" Dostojewskiego, wiersz Tuwima "Chrystus miasta", fragment "Samotności długodystansowca" Sillitoe'a i coś jeszcze, chyba piosenkę "Kiedy Łukasz się zamyśli".

Nie znam tego...

- "Kiedy Łukasz się zamyśli, rosną włosy mu na klatce piersiowej". Kiedyś za to nagrodę dostałem.

A dalej?

- "Kiedy Łukasz strzela z łuku, nie zostaje to bez huku, kiedy Łukasz się uśmiecha, nie zostaje to bez echa". Napisał Darek Rzontkowski. To gość, którego wyobraźnia jest niezmierzona. Stworzył też spektakl "Zazum", który zagraliśmy piętnaście razy w 2000 r. w Teatrze Dramatycznym. Spektakl zrobiony w miesiąc, bo trzeba było wydać pieniądze, i dyrektor nam zaufał, wyszło super. To jedno z moich najfajniejszych wspomnień. Potem z zazdrości czy z innego powodu zdjął go i już tego nie graliśmy.

Ten sam dyrektor?

- Mam wielką słabość do ówczesnego dyrektora, bardzo dużo mu zawdzięczam i jednocześnie bardzo dużo z jego uczynków nie rozumiem. Takie skrajności. Natomiast ten spektakl był niezwykły, usłyszałem najpiękniejszy komplement w życiu, padł z widowni: "Przestań, bo się zesram" (śmiech). To było super.

A Dostojewski na egzaminie?

- To nie ja, to śp. Ewa Różbicka, która wiele osób przygotowała. Mam olbrzymie szczęście do ludzi, którzy z takiego głąba jak ja... Zmierzam do tego, że gdyby pani od historii, Iza Kust, nie spytała mnie po jednym z naszych wygłupów w technikum w V klasie, czy nie myślałem, aby zdawać do szkoły teatralnej, to kto wie, gdzie bym wylądował. I to się wiąże z pytaniem, czy drugi człowiek może nam pomóc w życiu. Kiedy ona na korytarzu w technikum w Zespole Szkół Mechanicznych w Grodzisku zadała mi to pytanie, poszedł jakiś rezon. Poznała mnie z panem Gerardem Położyńskim, który miał kółko teatralne w Pruszkowie, i tam próbowałem sił. Pan Gerard był na tyle mądrym człowiekiem, że uznał, że jak na czas, który mi został do egzaminów, robię za słabe postępy. I poznał mnie z panią Ewą Różbicka, która co roku przygotowywała ludzi do szkoły teatralnej. Pojechałem do niej, to był marzec, a egzaminy w czerwcu. Ona wtedy bardzo słabo już widziała, wszystko brała na słuch, miała jedną czy dwie asystentki i tylko pytała: "Czy jest przystojny?". I wszystko na słuch. Mówiła: "Wybierz sobie fragment z tego i z tego". I rzeczywiście, jak to czytałem, to rozumiałem, co czytam.

Coś w Panu otworzyła?

- Mówiłem, ona słuchała - i zdałem do szkoły.

A jest przystojny?

- Kto?

Dorociński.

- Jakby przykładać do jakiejś miary, pewnie tak, aczkolwiek bywały momenty, gdy myślałem: "Człowieku, jak ty wyglądasz?". Trochę się już spasłem.

Ile lat minęło od "Pitbulla"?

- Siedem.

Wtedy trzeba się było zapuścić, spaść, przypiłować ząb. Dzisiaj to nie byłoby potrzebne. Nie musiałby się Pan ani spaść, ani zapuścić.

- Trzeba by było tak zrobić. Moja najfajniejsza rola do zagrania z punktu charakteryzatorsko-kostiumowego to ta w "Boisku bezdomnych" Kasi Adamik. Tam się spasłem.

Ten film też pasuje do układanki pt. "Dorociński".

- No tak. Im gorzej człowiek wyglądał, tym było lepiej. Mogłem wylać na siebie kawę i było super, mogłem przyjść na kacu i też było ekstra. Nie, jednak dziś mam tu plamy po dzieciach - zobaczyłem - o, będzie obciach.

Córeczka jest córeczką tatusia?

- Chyba tak, aczkolwiek wszystkie moje dzieci kocham.

Ma Pan dwoje.

- Mam jeszcze jedno dziecko, syna żony z pierwszego małżeństwa - też go kocham. Pomagałem mu teraz wydać płytę, grają z zespołem Brenda Walsh. Namówiłem Kubę na perkusję, ale do szkoły teatralnej się nie dostał.

Cenię mężczyzn potrafiących pokochać dziecko kobiety, z którą się związują. Miałam takiego ojczyma.

- Nie jest to łatwe.

No, to kolejny bardzo ważny i duży temat.

- Ale to też prawda o człowieku. Jak najbardziej. (Dzwoni telefon). O, ktoś dzwoni.

Może z Hollywood?

- Niech dzwoni. Kompletnie nie mam na to napięcia, jestem tam niepotrzebny. Nie mówię o reżyserach, którzy mnie fascynowali, jak byłem młodszy - Martin Scorsese, Brian de Palma, Francis F. Coppola czy Stanley Kubrick. Ale nie wiem, czy mentalnie nadałbym się do społeczeństwa amerykańskiego. I może zabrzmi to nieskromnie, ale dobrze czułbym się u braci Cohenów, których fanem na początku nie byłem. Do momentu "To nie jest kraj dla starych ludzi". Ten film mnie zmiażdżył, ta postać grana przez Javiera Bardema, który się nie odzywa, chyba mówi w sklepie tylko jedno słowo.

Ale jak się odzywa...

- No właśnie. W takim filmie bardzo chciałbym zagrać. I myślę, że mój akcent, wymowa czy to, skąd jestem, właściwie nie mają znaczenia, bo on tam jest po prostu ucieleśnionym złem. (Dzwoni telefon). Przepraszam, zapytam, kto tak wydzwania. - Halo? (śmiech). Chyba pomyłka, nie mam lamp do lexusa.

Jednak te samochody...

- Często też ludzie do mnie dzwonią i pytają: "Doktor Brzóska?". Mało tego, dowiedziałem się, że jest urologiem. Pozdrawiam pana doktora Brzóskę.

Czy ma Pan poczucie, że wie już coś o życiu?

- Myślę, że tak, ale ono zaskakuje mnie każdego dnia.

Dostał Pan już tak po głowie, że zabolało?

- Najbardziej zabolało to, że kilka razy zawiodłem się na ludziach.

Mimo to mówi Pan, że człowiek jest najfajniejszy?

- Tak.

Jednak nie warto chodzić tam, gdzie przychodzą tysiące osób, pokazywać się i lansować?

- Myślę, że trzeba słuchać siebie, co jest nam potrzebne. Jeśli ktoś to lubi, to tym żyje, ale mnie tłum przeraża. Jak jest za głośno i za tłoczno i nie wiem, po co gdzieś jestem, to wydaje mi się to bezsensowne.

Żeby się pokazać.

- Co pokazać?

Że jest Pan. "Patrzcie, Dorociński przyszedł!".

- Mówię szczerze i bez kokieterii: ja się tam czuję niepotrzebny.

Żona by nie chciała pokazać się z Panem u boku?

- Czasami wychodzimy, nawet dosyć często, codziennie.

Flesze?

- Myślę, że nie. A nawet gdyby chciała, tobym przywiązał i nie pozwolił (śmiech).

Po co zostaje się aktorem?

- Ja mam na to odpowiedzieć? Powiem egoistycznie: bardzo fajnie jest być aktorem. Mam wrażenie, że załatwiam sobie swoje kompleksy. Chciałem być sportowcem, piłkarzem, grać na wielkich stadionach.

- Mówi Pan, że tłum Pana przeraża, a na takim stadionie...

- Miałem sny, że gram jako piłkarz, strzelam najważniejszą bramkę w życiu.

Ciekawe, co by Freud na to powiedział.

- Zbiła mnie pani z pantałyku. Myślę, że jednak załatwiam sobie swoje

kompleksy.

Ma Pan kompleksy?

- Mnóstwo i w każdym filmie rozliczam się z jakimiś nierozliczonymi sprawami, wyładowuję wiele złych emocji. Bo bywa tak, że w pewnym momencie, jak mną coś targa, jestem w stanie wywrzeszczeć i wykrzyczeć takie rzeczy, o które, przypuszczam, wiele osób mnie nie podejrzewa.

Nie?

- I wtedy widać zdziwienie w oczach innych, bo jestem bardzo miły, grzeczny, aż tu nagle wkurza mnie nieszanowanie czyjejś pracy. Chciałbym, aby każdy robił swoją robotę najlepiej, jak potrafi. Natomiast jak są takie bodźce, które mi nie pozwalają na skupienie, to jestem po prostu wściekły i bliski zrobienia krzywdy.

Z tym aktorstwem, to boi się Pan górnolotnych słów?

- Nie, kiedy są potrzebne, trzeba je mówić. Tylko nie wiem, czy ten wywiad jest odpowiednim miejscem, żeby mówić górnolotne słowa. To też jest aż tak górnolotne? A jeżeli ktoś przeczyta ten wywiad i powie: "Czuję się i myślę tak jak on", to nie będzie OK? Jestem wdzięczny opatrzności, losowi za to, że zostałem aktorem, że spełniam się w tym, co robię. Z każdym rokiem to poznawanie czegoś, siebie, wyrzeczenia, różne rzeczy. Sporo było momentów pod górkę, teraz też nie jest dużo łatwiej. Odmawiać, mówić ludziom "dziękuję".

Odmawiać czy nie mieć propozycji?

- Czasami dzwoni telefon, tak.

- Rozmowa zawsze ma dwa końce.

Nowy scenariusz leży w domu?

- Tak, zaczynam film z Marcinem Krzyształowiczem pt. "Obława", znowu wojna. Będziemy kręcić pod Krakowem, o partyzantach. Ale to też przypadek, główną rolę miał grać ktoś inny - Robert Więckiewicz - a nie może, bo robi "Wałęsę". W "Pitbullu" też miał grać ktoś inny, tylko nie chciał albo nie mógł. I kto zaprzeczy, że życie jest najlepszym scenarzystą? Jak nie było propozycji, to nie było. Poszedłem na casting do "Pitbulla" i dano mi do przeczytania scenariusz, a strasznie mi na tym zależało. Byłem świeżo po obejrzeniu "Trafficu" Soderbergha. Udało się, dostałem rolę.

W domu wszyscy chodzą na palcach, jak Pan się uczy roli? Nie, nie ma czegoś takiego. Myślę, że momentami bywam nieznośny, wydaje mi się, że wszystko jest OK, ale mniej się uśmiecham, nie jestem wyrozumiały, cierpliwy. Plan, żeby nie mieć planu, to nadal Pana dewiza życiowa?

- Myślę, że tak.

To daje poczucie zakotwiczenia w życiu?

- Ja sobie tego nie wmawiam za wszelką cenę. Staram się być otwarty na tu i teraz. Na dziś. Nie myślę do przodu i nie za bardzo wstecz, bo bym zwariował. Natomiast bardzo cieszą mnie proste rzeczy, jak na przykład to ciastko z musem czekoladowym w środku, ciasto popite gorzką herbatą, fajna rozmowa. Podchodzę do kiosku, uśmiecham się, mówię "dzień dobry" i ten ktoś też się uśmiecha.

Wystarczy?

- To jest naprawdę świetne, kiedy ludzie uśmiechają się do siebie. Tak mało kosztuje, a bardzo dużo daje. Gdy dzieci są zdrowe - takie proste rzeczy. No to koniec. Bardzo dziękuję.

Czy dzisiaj był Pan w nastroju nieprzysiadalnym?

- Nie, myślę, że byłem trochę stremowany. Jestem zadowolony, bo, jak powiedziałem wcześniej, rozmowa zawsze ma dwa końce.

MARCIN DOROCIŃSKI - ur. w Milanówku pod Warszawą, ma 38 lat. Zadebiutował w 1996 r. w filmie "Szamanka" Andrzeja Żuławskiego. Rok później ukończył warszawską Akademię Teatralną i zaczął grać na scenach stołecznych teatrów: Dramatycznego i Ateneum. Równocześnie rozpoczął karierę telewizyjną od seriali "Ekstradycja", "Na dobre i na złe" i "Dom". Zagrał m.in. w filmach: "Kilerów 2-óch" J. Machulskiego, "Przedwiośnie" F. Bajona i "Boisko bezdomnych" K. Adamik. Laureat dwóch Złotych Lwów: w 2009 r. za drugoplanową rolę męską w "Rewersie" Borysa Lankosza i w 201 1 r. za główną w "Róży" Wojciecha Smarzowskiego. Mąż scenografki Moniki Sudoł. Mają dwoje dzieci: pięcioletniego Stasia i trzyletnią Janinę. no.

Ktoe cz

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji