Artykuły

"Oresteja" i współczesność

OTOCZENIE Teatru Współczesnego im. E. Wiercińskiego ożywiły od niedawna wielkie plansze z repertuarem bieżącym: "Klik-Klak", "Przygody Koziołka-Matołka", w przygotowaniu: "Oresteja". Wygląda to zabawnie, zaskakująco, ale równocześnie ma pokrycie w faktach, które skłania do zastanowienia... i nadziei. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, zobaczymy we Wrocławiu na przełomie października i listopada premierę trylogii tragicznej Ajschylosa, ojca dramatu europejskiego i jednego z największych jego twórców - przecież znawcy zestawiają czasem jego imię tylko z imieniem Szekspira. Rodzi się jednak pytanie, czy miejsce "Orestei" to teatr noszący w nazwie przymiotnik "współczesny", czy Ajschylos to autor dla widzów tego właśnie teatru, i wreszcie najogólniej, czy sztuka narodzona w teatrze Dionizosa w roku 458 p.n.e. w Atenach ma coś do powiedzenia dzisiejszemu widzowi. Odpowiedzieć na to spróbuję jako filolog klasyczny i w pewnym sensie historyk kultury; nie moim zadaniem jest ocena przedstawienia, które dopiero będzie, choć nie mogę nie podziękować dyrektorowi Parze i jego zespołowi za uprzejme i gościnne zaproszenie na próby i do dyskusji.

Zacznijmy od końca. Mieszkam i pracuję w tym mieście od 1945 roku i zawsze mi było trochę wstyd, że półmilionowy ośrodek, siedziba tylu uczelni, instytucji naukowych i kulturalnych, szczycąca się kilku seriami tłustych lat teatralnych, dotąd nie umiała zdecydowanie sięgnąć do pierwszych źródeł najdawniejszej klasyki. Bo cóż widzieliśmy w teatrach wrocławskich z antyku w ciągu 28 lat? Trzy razy Arystofanesa, w tym jeden spektakl wyjątkowo udany, jedną nieudaną Antygonę, Jednego "lekturowego dla szkół" "Króla Edypa" i kilka gościnnych występów obcych teatrów, nie najwyższego lotu. I nie jest to bynajmniej jakieś równanie do normy krajowej, bo Polska Ludowa zapisała już w annałach teatralnych wiele twórczych, śmiałych, wybitnych realizacji. Więc dobrze, że nareszcie...

Wśród wspomnianych antycznych spektakli powojennych "Oresteja" pojawia się dwukrotnie, oba razy uznana za przedstawienie wybitne i ważne: pierwszy raz w Warszawie w roku 1947 wystawiona w Teatrze Polskim przez Arnolda Szyfmana, drugi raz w Nowej Hucie w roku 1960 jako jedno z wielkich dzieł teatralnych Krystyny Skuszanki. To miara i para, do której równać ma dyrektor Para. Nie czas tu i nie miejsce na charakterystykę tamtych przedstawień, jedno nazwisko musimy jednak wymienić - polskiego tłumacza "Orestei", filologa i człowieka teatru, nieodżałowanej pamięci Stefana Srebrnego, który najpierw w Wilnie w roku 1938 przygotowywał skróconą wersję "Orestei", po wojnie zaś dał pełny przekład "Orestei" i wszystkich zachowanych tragedii Ajschylosa. Bez tego tekstu nie można by niczego zrobić, przekład Kasprowicza, choć może najlepszy z przekładów antycznych w twórczości polskiego poety, był już nie tylko niewierny, ale przede wszystkim przestarzały. Nie znaczy to, że Srebrny nie miał przeciwników. Konsekwentnie realizując zasadę przekładów izometrycznych, to jest naśladujących miary wierszowe greckiego oryginału, a więc niezgodnych z polską tradycją przekładów, jeśli nie rymowanych, to przynajmniej utrzymanych w wierszach tradycyjnych, sam mistrz w ich czytaniu i odtwarzaniu, nie zawsze znajdował chętnych naśladowców, którzy by się chcieli tych wierszy nauczyć. Najwięcej zaś kłopotu sprawiały i sprawiają ogromne, podniosłe, ale aż barokowe w środkach wyrazu chóry. I oto jesteśmy przy trudnościach formalnych, które tak łatwo mogą zrazić i zniechęcić do podejmowania trudu realizacji antycznego widowiska. Nie tylko o przekład tu idzie - to rzecz poety i filologa muszącego przenosić nie tylko wyrazy, ale i rzeczy dawnego czasu, dawne myślenie i dawny język w kategorie dla nowego czasu i nowego języka do przyjęcia. Dramat to coś więcej niż literatura i więcej zatrudnia twórców w swej realizacji. W tym wypadku rzecz napisaną dla jednorazowego przedstawienia ciągnącego się przez cały dzień wielkiego wiosennego święta w ogromnym teatrze pod gołym niebem, skupiającym kilkanaście tysięcy widzów od świtu do późnego popołudnia, przedstawienia odgrywanego przez trzech aktorów-mężczyzn, z których każdy dzięki zmianom stroju i maski grał po kilka ról, a którym towarzyszyły złożone z obywateli tańczące i śpiewające kilkunastoosobowe chóry oraz orszaki "postaci niemych", tj. statystów, trzeba przełożyć na język teatru zamkniętego, niewielkiej sali, skupiającej kilkaset osób, zespołu aktorów płci obojga, odgrywającego rzecz swoją w ciągu kilku godzin wieczoru dla ludzi, którzy są najczęściej po pracy dnia dzisiejszego i przed pracą jutrzejszego ranka, którzy nie mają wrażenia, że uczestniczą w odświętnym, choć nie zrytualizowanym akcie i że to jedyna w roku a może i w życiu możliwość, ażeby ten dramat zobaczyć.

Widz starożytny wiedział za to z góry, co będzie oglądał, bo już pierwsze padające z kręgu tanecznego w dole teatru słowa uprzytamniały mu, jakiego mitu dotyczy treść sztuki i jakie wydarzenia obejmie. Szło nie tyle o to, co się dzieje i dziać będzie, jak o to, jak i jaki tego dziania się głębszy sens. Poeta pomagał swoim widzom, mowy i spory, te tak ulubione przez Greków dyskusje, dalej pieśni chóru dla nas aż nazbyt nieraz zagęszczone naukami moralnymi służyły tym celom, które sobie stawiali poeci uważający się stale za nauczycieli ludu, całego ludu. Tragedia rozkwitła wraz z demokracją ateńską i z niepodległą demokracją zeszła do grobu. Cóż zostało z jej aktualności, co z niej może być współczesne?

Spróbujmy najkrótszej odpowiedzi w wypadku "Orestei". Więc najpierw: co? Stary, przedhomerowy jeszcze mit, ponura historia kryminalna: władca wyrusza na daleką wojnę, w domu zostawia dzieci z żoną. Jedną z córek każe sobie przysłać, ażeby złożyć ją w ofierze dla powodzenia wyprawy, którą dowodzi. Po latach wraca, zwycięski, wioząc z sobą nałożnicę-brankę, do domu, żony i władzy. Ale żona z kochankiem, którego sobie wzięła w tych latach oczekiwania, podstępnie go mordują, brankę oczywiście też. Po latach śmierć ojca mści dorosły już syn, zabijając i kochanka, i matkę, bo tak mu kazało bóstwo, to znaczy prastary obyczaj. Ale bóstwa karzą też matkobójców... nie ma ucieczki z tego kręgu zbrodni. Nie, jest - ustanowiony przez bóstwo w Atenach sąd równych, ludowy sąd, którego wyrok przecina nawet tak beznadziejne sprawy.

To brzmi jak moralna przypowiastka przybudowana do akt zbrodni. Ale to byłoby zbyt proste - pytajmy: jak, po co? Pamiętajmy, że sprawy dzieją się na dworze władców, a widzą je i komentują i chór starców-obywateli, i chór służebnic dworu, i chór mścicielek zbrodni, erynii, które ułagodzone pójdą w służbę nowej, sprawiedliwszej sprawiedliwości państwa ludowego. Prawda, sprawiedliwość, to słowa, które co raz to natrętnie i uparcie rzucał poeta swej obywatelskiej widowni. A czy to, co zawsze aktualne, nie może być i współczesne? Odzew widowni na dotychczasowe powojenne przedstawienia "Orestei", świadomy wybór tego właśnie dzieła przez zaangażowanych twórców polskiego teatru jest chyba przynajmniej częścią odpowiedzi. Wystawienie "Orestei" to sprawa trudna i ambitna, a my lubimy sprawy trudne i ambitne. Józef Para dał w roku ubiegłym w Bielsku-Białej spektakl Ajschylosa "Persów", który był jednym z ewenementów teatralnych roku, i wygląda na to, że chce działać w myśl zasady: "Silniejszy jestem, cięższą podajcie mi zbroję".

Więc nie mówmy nic, zaciśnijmy kciuki i na palcach wyjdźmy z sali prób.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji