Artykuły

Teatralny protest song

"Śmierć pracownika" w reż. Iwo Vedrala w Teatrze Polskim w Poznaniu. Pisze Marcin Zawada, juror 18. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

Temat miażdżących trybów korporacji w polskim teatrze wywołany został nie po raz pierwszy. W 1997 roku w "Keczupie Schroedera" Doman Nowakowski próbował zobrazować styl życia i stosunki panujące w agencji reklamowej. Kilka lat później Jarosław Kamiński w "Wyrzeczeniu" portretował szybki awans pracownika mediów w wielkim mieście. Rodzimy show business obnażała Dorota Masłowska w "Pawiu królowej". Pierwsze lata kapitalizmu, wyścig szczurów, pogoń za sukcesem, rwące się więzi - dziś wydaje się, że jesteśmy w innym miejscu, zdążyliśmy się do wielu rzeczy przyzwyczaić. Z drugiej strony przez miasta całego kapitalistycznego świata przeszła fala protestów oburzonych albo, jak w Londynie, młodych ludzi chcących konsumować więcej, ale nie mogących sobie na to pozwolić. Brak perspektyw, szczególnie u pokolenia wchodzącego w życie, to teraz bardzo aktualny temat.

W takim kontekście pojawia się "Śmierć pracownika" - sztuka bardzo młodego autora (nie ma, rzecz jasna, nikogo, kto mówiąc o Michale Kmieciku, o tym nie wspomni), która doskonale wpasowuje się w te nastroje. Prapremiera odbyła się w poznańskim Teatrze Polskim na scenie Malarnia. Jeden z bohaterów, określony w spisie postaci jako W SPRAWIE PRACY (Piotr B. Dąbrowski) na próżno wysyła maile z CV i odwiedza działy kadr; dodatkowe kursy i fakultety okazują się nieprzydatne. Szczyt korporacyjnej góry okupują albo ci, którzy są jej właścicielami, albo ci, którzy po prostu znaleźli się w niej wcześniej i - w obawie przed utratą swojej pozycji - za wszelką cenę bronią wejścia innym.

Na początku przedstawienia postać grana przez Ewę Szumską wyciąga taśmę z kasety magnetofonowej. Strzępy taśm na drzewach polskich blokowisk to niechlubny symbol lat osiemdziesiątych; czy dlatego zwisają też z gałęzi na scenie Malarni? Dźwięki rwanej, przesuwanej szybko taśmy pojawiają się także w warstwie muzycznej przedstawienia. Taśma sugeruje powtarzalność. Czy tylko dzięki wielokrotnym powtórzeniom daje się dotrzeć do słuchających?

W zabałaganionej przestrzeni swoistego open space'u, w której oprócz namiastki ogrodu, sofy, przypadkowych ścian-parawanów oklejonych krzykliwą kiczowatą tapetą i kręcącą się gablotą z ciastami, dużo miejsca zajmuje nowoczesna przeszklona palarnia (prawdziwa, dym z papierosów palonych przez aktorów idzie prosto do wywietrznika) - to miejsce najważniejszych spotkań i niekończących rozmów. Jest też telewizor, który niczym projektor rzuca "slajd" (wariację graficzną na temat obrazu kontrolnego albo napisy) na podłogę.

W biurze korporacji na wysokim piętrze luksusowego wieżowca porównanej przez Kmiecika do mitycznego labiryntu, nie zostało już wiele. Tylko jakieś fragmenty mebli, snujący się między nimi ludzie i dużo gadaniny - rodzaj nerwicowej obrony przed światem i stresem. Język postaci Kmiecika jest mieszanką młodzieżowego slangu, cytatów, zwrotów potocznych, wulgaryzmów, powtórzeń, hiperboli, łamania szyku, trawestacji. Wszystko jakby spisane z dyktafonu, włączanego w biurach, komunikacji miejskiej, podczas przerw na papierosa. Słucha się tego dobrze, widzowie reagują gromkim śmiechem na poszczególne Monologi, bo tych jest w poznańskim spektaklu najwięcej. Pan i władca, POSIADACZ (bardzo dobry Wojciech Kalwat) rozdaje karty nie tylko w swojej firmie - jest na tyle bezkarny, że dyryguje nawet suflerką Marią Skowrońską-Ferlak, którą zmusza do wejścia na scenę. Postać zwana PRZED AWANSEM (Jakub Papuga) marzeń ma wiele, ale żadne z nich nie wykracza poza banał.

Sposób prowadzenia narracji w "Śmierci pracownika" i poruszane w niej tematy może nie są odkrywcze, ale poznańskie przedstawienie ogląda się dobrze. Co rzadkie, reżyser umiał dokonać w dramacie znacznych skrótów i zamknąć przedstawienie w dziewięćdziesięciu minutach. Ivo Vedralowi udało się atrakcyjnie scalić chaotyczny świat Kmiecika. Jednak nie poszukiwanie rozwiązań przedstawionych problemów było celem twórców spektaklu. "Śmierć..." to raczej teatralny protest song młodego pokolenia, opis jego lęków i obaw o brak pracy, społeczna diagnoza. Tyle, że po odśpiewaniu hymnu wykluczonych W SPRAWIE PRACY porzuca dotychczasowy buntowniczy image. W końcowej scenie wkłada dobrze skrojony garnitur, a włosy układa grzecznie na żel. Nie będzie buntu? Chodziło tylko o jednorazowe zamanifestowanie niezadowolenia?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji