Artykuły

Wiosna w Sosnowcu

"Między nami dobrze jest" Doroty Masłowskiej w reż. Piotra Ratajczaka w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu. Pisze Jacek Sieradzki, juror 18. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

Przed mniej więcej dziesięciu laty mówiłem z uśmiechem, ale i z niekłamanym podziwem, że Adam Kopciuszewski na prowadzonej przez siebie scenie w Sosnowcu realizuje tak naprawdę program Teatru Narodowego. Grał głównie klasykę, starannie dobieraną i poważnie czytaną; jeśli czasami pojawiła się pozycja współczesna, to też powody jej zagrania musiały być oczywiste i niebłahe. Uczył swoją widownię rozpoznawania klasycznych konwencji, języka teatru romantycznego, modernistycznego, komedii gogolowskiej, komedii dell'arte, języka Brechta, języka Witkacego i wielu, wielu innych. Pilnował jakości wykonawczej, a zadania aktorskie były tu na tyle pociągające, że chętnie się do Sosnowca angażowano także z większych teatrów.

Żeby nie być gołosłownym: w tamtych latach Teatr Zagłębia "przerobił" na przykład ze swoimi widzami calutkiego Gombrowicza: wszystkie sztuki i podstawowe powieści w bardzo różnych konwencyjnie interpretacjach. Mało kto mógł wtedy szczycić się takim afiszem.

Aliści każda formuła zużywa się, rutynizuje. Traci moc. Ostatnimi laty produkcje sosnowieckiej sceny były tylko cieniem dawnych siebie, obniżyły się ambicje, skarlał rozmach. Tradycyjne środki wyrazu zaczęły razić jawnym już anachronizmem, którego najlepszym symbolem wizualnym może być archaiczna "wolna okolica" w dekoracjach Tadeusza Smolickiego do Pornografii z odrobionymi z butaforki koleinami na błotnistej, parkowej alejce.

Nowa dyrekcja najwyraźniej chciała sezon otworzyć innym, mocnym, wyraźnie się odróżniającym uderzeniem. Stąd przygotowana w błyskawicznym tempie premiera głośnej sztuki Doroty Masłowskiej. Rewolucjonistki językowej, wnoszącej na sosnowiecką scenę to-ny, jakich tu nigdy nie słyszano.

Dla konserwatywnej widowni nawet nie pełen zgrzytów stylistycznych i prowokacji język był największym szokiem. Mocniej uderzyła konwencja widowiska. Piotr Ratajczak nie usiłował spoić na siłę utworu złożonego z bardzo osobnych, porozrywanych koralików. Przeciwnie: podkreślił "składankową" konstrukcję. Włożył scenki dialogowe i monologi Masłowskiej w niedokreślone ramy swego rodzaju koncertu, serii występów (dwójkowych, trójkowych, solowych, zbiorowych) zarządzanych przez radiowego DJa, aranżowanych w abstrakcyjnej scenerii sterty plastykowych skrzynek. Nadał poszczególnym kawałkom mocny, quasi rockowy rytm, zintensyfikował przekaz. Widownia została zalana potokami słów - nieoczekiwanych, mocnych, przewrotnych, niepoczciwych. I co najważniejsze: kierowanych wprost do niej! Reżyser skasował resztki konwersacji scenicznej; nawet repliki między Małą Metalową Dziewczynką i Osowiałą Staruszką, główne dialogi sztuki, szły nie do partnerek, tylko w bok, wprost w widownię. Jak w kabarecie, choć bez jajcarstwa. Jak w estradowym rapie, gdzie agresja splata się z ironią.

Dla obserwatora życia scenicznego ciekawsze od samego przedstawienia mogło zdać się to co działo się na widowni. Reakcje widzów, których tutejszy teatr nigdy, jak się zdaje, nie zbombardował taką porcją bezpośrednich komunikatów. Nie agresywnych przecież - ale nader dynamicznych, zmuszających do nadążania za łańcuszkami absurdu, za potokami po-wykrzywianej mowy. Fascynujące było patrzeć jak początkowa konsternacja, niepewność, nieufność, nerwowe rozglądanie się na boki - wszystko to powoli taje, roztapia się. Jak widzowie z wolna "kupują" nieoczekiwany przekaz. Zaczyna ich bawić życiowa mądrość bywalczyni "Biedronek", potrafiącej przysposobić do konsumpcji najbardziej nawet zepsute żywnościowe badziewie ("bo nie wyrzucę") i zgrabnie tłumaczącej sobie korzyści nie korzystania z jakichkolwiek przyjemności. Zaczyna ich wzruszać Osowiała Staruszka i jej obsesja drugiej wojny światowej, upiornej i realnej jednocześnie. Kompletnie nowa konwencja stopniowo i skuteczne daje się oswajać - aż po rzęsiste oklaski na koniec.

Sosnowiecka interpretacja pewnie nie za wiele wnosi do - skromnych jeszcze - dziejów scenicznych utworu Masłowskiej. O ile środki wyrazu użyte przez Grzegorza Jarzynę w inscenizacji prapremierowej można nazwać kongenialnymi, o tyle reżyserskie zabiegi Ratajczaka zapewniły po prostu sprawny przebieg widowiska. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że robi się to powoli specjalnością tego inscenizatora. Zrealizowana nieomal równolegle z premierą sosnowiecką Kartoteka w Koszalinie też w znacznej mierze polegała na wpakowaniu sztuki Różewicza w ramy nieco homogenizowanego, zbiorowego wideoklipu: zrytmizowanego, dynamicznego, adresowanego wprost do widowni, nie zostawiającego sobie miejsca na specjalne niuanse i detale. Co w odniesieniu do Między nami dobrze jest nie może być zarzutem: pasuje do stylistyki dramatu. Wyraziste, ostro kreślone portrety dały przede wszystkim przedstawicielki trzech pokoleń: debiutantka Martyna Zaremba w roli Małej Metalowej Dziewczyny, Małgorzata Sadowska łamiąca swój słodki image groteskową rolą Haliny, Elżbieta Laskiewicz jako Osowiała Staruszka ruszająca, kiedy trzeba, do rapu. Pozostałe role wypadły mniej efektownie, chociaż Grzegorz Kwas celnie umiał odnaleźć jadowite tony w portrecie zblazowanego reżysera filmu Koń, który jeździł konno.

W dziele modernizowania środków wyrazu sosnowieckiej sceny, przebudowy jej sposobu komunikowania się z widownią, premiera sztuki Masłowskiej jest nie do przecenienia! Warto będzie obserwować następne, jak się zdaje, równie "odnowicielskie" przedsięwzięcia Teatru Zagłębia, ale już można stwierdzić, że - całkowicie wbrew rutynie pór roku - wiosna przyszła tu jesienią.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji