Artykuły

Dama z obojem

"Allegro moderato" Szymona Bogacza w reż. Krzysztofa Rekowskiego na Scenie Przodownik w Warszawie. Pisze Andrzej Lis, juror Komisji Artystycznej 18. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

Nigdy nie słyszałem Szymona Bogacza grającego na trąbce. Nie wiem, czy był dobrym muzykiem i czy słusznie zrobił zamieniając granie na pisanie. Zamienił, bo jak się zwierzał "nie muszę się wstydzić za źle wykonany utwór, bo zawsze mogę go poprawić". Zamienił, ale nie do końca. W jego pisaniu nadal słychać muzykę. Nuty zamienił na dźwięki, frazy na wersy, motywy na obrazy, tematy na postacie i ich obsesyjne historie. W jego tekstach są też świsty powietrza, pędy spadania, szumy morza. Są oniryczne obrazy z pogranicza snu i jawy. Postaci wyłaniające się jedne z drugich. Czas poprzestawiany, burzący poczucie spokoju i harmonii. Emocje ujawniające różne, najczęściej przemieszane rytmy wewnętrzne i zewnętrzne. Tempo emocji dyktowane jest dosłownie - metronomem, od szerokiego, rozlewnego largo do najszybszego prestissimo - 208 na skali! Wsłuchując się w teksty odczuwamy klimaty muzycznych impresjonistów, Debussego, Ravela. Napisał dla teatru utwór na aktorkę i kilka postaci istniejących w ścisłym z nią związku. Jakby utwór na głos i instrumenty. W dość skomplikowanej instrumentacji, zmiennych tempach, rytmach, emocjach. W formie, która na scenie materializuje się bardziej jako monolog ze scenami dramaturgicznymi, niż dramat z monologami. O takim charakterze utworu decyduje rola i funkcja głównej bohaterki.

Dominika Ostałowska zagrała konsekwentnie podstawowy temat - zrobiłam wszystko tak jak powinnam była zrobić, a mimo to nie jestem wolna ani szczęśliwa. Jej Ewa to artystka - oboistka, zdeterminowana bezdyskusyjnym poczuciem wszelakiego obowiązku. Przykładnie spełniająca role: uzdolnionego dziecka, pilnej uczennicy, ukochanej córki, w której pokłada się matczyne nadzieje, żony i matki wypełniającej przykładnie obowiązki, oboistki w orkiestrze doskonalącej swoje umiejętności i powoli pnącej się w karierze zawodowej. Ale świadomość owego pilnego wypełniania obowiązków nie otwiera żadnych bram raju. Ostałowska gra też drugi, kontrapunktowy temat. W przeciwieństwie do pierwszego, do bólu opowiadającego o realiach życia i kariery, drugi ma charakter metafizyczny. Odwołuje się do sił mniej znanych, bardziej przeczuwanych. Do tych wszystkich szumów, pędów, lotów, które symbolizują z jednej strony wolność i szczęście, z drugiej także śmierć. Bohaterka instynktownie szuka ich obecności, oddziaływania i mocy, bo pragnie, by jej życie wypełniło się. Taki typowy portret niespełnionej artystki czy szerzej niespełnionego człowieka. Klasyka, by nie powiedzieć stereotyp. Znany wielu terapeutom. Sztuka Bogacza może być kolejnym przykładem o tyle ciekawym i wiarygodnym, że w dużej mierze autobiograficznym, o czym zresztą autor chętnie mówi. Ale nie przesadzajmy z dramatyzmem tej sytuacji. "Co dzień, co chwila, wszędzie odbywają się morderstwa na dzieciach" - pisze Katarzyna Miller, powołując się na podobne przypadki. Ale tak nie zawsze jest. Gdyby ktoś kiedyś powiedział i zdecydował, i w tej sztuce i w życiu, że dziecko niekoniecznie musi grać na oboju, aby było szczęśliwe, nie byłoby pewnie ani tej sztuki, ani podobnego przypadku.

Wydaje się jednak, że najciekawsze przetworzenie pierwszego tematu czai się między słowami, jest zaledwie zaznaczone. Ostałowska sygnalizuje to, kiedy łamie frazę i rytm, kiedy twierdząc coś, zadaje jednocześnie pytania, kiedy nie jest pewna swoich słów, a tym bardziej czynów. Kiedy zaczyna wymykać się sobie spod kontroli. Pojawia się taki rodzaj nieufności do siebie, który każe zastanowić się, czy to wszystko "co robi się tak jak powinno", nie jest zaprzeczeniem talentu? Ewa trochę wie na czym polega talent, obserwując jednego ze swych nauczycieli. W którymś momencie uświadamia sobie nawet, "że przecież nie była zdolna i bardzo nieładnie grała". W jaki sposób można uprawiać "artystyczny" zawód mając świadomość, że nie ma się talentu - o tym nawet bohaterka nie chce głośno myśleć. Może szkoda, że autor i reżyser nie dają jej na to większych szans.

Krzysztof Rekowski stanął przed dość trudnym zadaniem. Musiał bowiem podjąć zasadniczą decyzję artystyczną sprowadzającą się do uporządkowania relacji bohaterki z resztą postaci. Bogacz z widoczną przyjemnością zacierał granice między bohaterką Ewą a Dziewczynką, jej dziecięcą alter ego. Reżyser starał się ten charakter postaci utrzymać. Musiał wyznaczać granice, co nie było łatwe. De facto mamy dwie postaci w jednej. Ciągle zmieniają się relacje miedzy nimi, obie są pokawałkowane. Dialogują ze sobą, uzupełniają się i jednocześnie wchodzą w konflikty. Taki rodzaj "dwoistości" postaci wymaga szczególnego "zgadania się" aktorek. O "zgadywaniu się" opowiadał kiedyś Erwin Axer jako o jednej z najbardziej trudnych, mozolnych, czasochłonnych, ale i najwartościowszych praktyk jakie przechodzą na scenie aktorzy. Mówił o parze Czechowicz - Michnikowski ze swojego Teatru Współczesnego. Ileż to razy trzeba ich było w "parach scenicznych" obsadzać, by osiągnęli mistrzostwo. Podejrzewam, że Dominika Ostałowska z Anna Stelą (Dziewczynka) dialogowały na scenie pierwszy raz.

O ile Rekowski uszanował szczególny status dwóch bohaterek w jednej, o tyle z resztą postaci postąpił dość radykalnie. Pogrupował po kilka postaci, z kilku nauczycieli, Konduktora i Winstona uczynił jedną. Zagrał ją - będący w niezłej dyspozycji - Zdzisław Wardejn, ale ze sklejenia tych postaci nic szczególnego nie wynikło. Tym bardziej, że autor dość pieczołowicie różnicował na przykład Nauczycieli i miał do tego dobre powody. Zlepiono też dość niefortunnie Matkę z Panią od pianina. I mimo, że gra to dawno nie widziana Elżbieta Kijowska - dobrze, że jest na scenie! - tak skonstruowana postać nie ma większego sensu, choć skądinąd aktorkę ogląda się z przyjemnością. Podobnie jest z rolą Bartosza Woźnego złożoną z kilku epizodycznych, choć dla utworu, ważnych postaci. Reżyser najwyraźniej nie miał cierpliwości, aby tworzyć skomplikowany drugi plan. Być może zaważyły prozaiczne względy organizacyjno - formalne, po prostu teatru nie było stać na stosunkowo dużą obsadę. Zubożyło to przedstawienie. Nie wykazał też reżyser należytej staranności w konstruowaniu temp i rytmów, na których tak bardzo zależało autorowi. Skupił się jedynie na "syndromie czarnego pokoju", poprzez stosunkowo częste wyłączanie świateł między scenami czy sekwencjami.

Szymon Bogacz konsekwentnie zmienił zawód. Od sześciu lat pisze, jest zauważany, doceniany i przede wszystkim grany. W ubiegłorocznej edycji jego W imię Ojca i Syna wy-stawiły ze sporym powodzeniem teatry z Gdyni i Kielc. Pewnie autor już wie, że i w teatrze czasem bywa tak, iż "musi się wstydzić za źle wykonany utwór" i nie "zawsze może go poprawić". Pewnie też wie, że sukces nie zależy wcale od "bezbłędnego" wykonania. Iluż to wybitnych artystów myliło się, zapominało, przeinaczało, a mimo tego, potrafiło jak nikt inny skupić na sobie uwagę. Miłośnicy Artura Rubinsteina doskonale wiedzą, że mylił się, często był niestaranny, nie przestrzegał rygorystycznie temp ani klasycznych norm wykonawczych, a mimo to potrafił sprawić, że cała publiczność wisiała z zapartym tchem na jego dźwiękach. Być może w przyszłości Szymon Bogacz pisząc o swoich traumach, doświadczeniach, wychodzeniach z poprzedniego życia nie będzie posługiwał się postacią kobiety. Być może zechce umieścić sam siebie w jakiejś postaci, a może nawet roli. I przypomni sobie, że kiedyś grał na trąbce. I wtedy będę miał okazję go posłuchać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji