Artykuły

Kampowe dziady

"Lubiewo" Michała Witkowskiego w reż. Piotra Siekluckiego w Teatrze Nowym w Krakowie. Pisze Joanna Jopek, jurorka Komisji Artystycznej 18. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej

Długo i głośno zapowiadana w Krakowie, pierwsza w Polsce adaptacja sceniczna "Lubiewa" przekonuje o dużej sile, teatralnej atrakcyjności i niepokornym potencjale pisarstwa Witkowskiego. Premiera w Teatrze Nowym obliczona jednak, jak się zdaje - o czym mógłby świadczyć nieco drażniący lokalny szum wokół premiery - na wywołanie fermentu obyczajowego, nie ma ani szczególnej siły rażenia, ani większego potencjału krytycznego. Wręcz przeciwnie - zdaje się realizować zgoła niewywrotowe potrzeby i oczekiwania tradycyjnej widowni: trochę bawi (co prawda, niestandardowo pieprznymi dowcipami), trochę angażuje (jak bywa w kabarecie), pozwala na chwilę sentymentu i wspominania z łezką w oku dawnych czasów, wreszcie oferuje garść "awangardowych" pomysłów.

Nie jest to do końca zarzut - raczej próba znalezienia odpowiedniej miary dla przedstawienia Siekluckiego. Oszczędna, zasadniczo wierna powieści adaptacja pierwszej części "Lubiewa" (Księgi ulicy) ma bowiem swoje zalety i znaczące przesunięcia, które świadczą o wyczuciu i udatnym wykorzystaniu wewnętrznej sceniczności świetnego tekstu Witkowskiego. Postaci, język i konstrukcja świata w Lubiewie powieściowym są wyraźnie bardzo bliskie wyobraźni reżysera, który zajmował się także Witkacym i Gombrowiczem - ślad tych lektur (przede wszystkim Trans-Atlantyku) i doświadczeń widać w Lubiewie.

"Księga ulicy" w interpretacji Siekluckiego staje się rodzajem nieustannie ponawianego, żałosnego (ale i ujmującego niestrudzonością), zinterioryzowanego teatrzyku ogrywania swojego ciała, przedstawiania i kreowania życiowych doświadczeń, tak, by choć trochę ugrać, uatrakcyjnić, podrasować (wobec siebie i innych) dość lichą kondycję obecnego "ja". Teatralność jest w takim ujęciu niezbywalną własnością kondycji Patrycji i Lukrecji, dwóch podstarzałych "ciot", które w nowej kapitalistycznej rzeczywistości utraciły grunt pod nogami, granych z dużym zaangażowaniem i szeroką gamą komicznych umiejętności przez Edwarda Kalisza i Pawła Sanakiewicza (którym zdarza się - jak reżyserowi - przeszarżować, rzecz ściągając w stronę płaskiej, kabaretowej rewii).

W powieści "Księga ulicy" została ujęta w ramę wywiadu, jaki Michaśka przeprowadza z Patrycją i Lukrecją. W spektaklu ów narrator przeprowadzający wywiad zostaje rozszczepiony na trzy figury. Jedną z nich jest sama widownia (wobec której Patrycja i Lukrecja otwarcie inscenizują swoje opowieści, raz po raz dosłownie ją angażując), drugą głos Krystyny Czubówny, czytającej z offu antropologiczny komentarz dotyczący zwyczajów i słownika PRL-owskich ciot (to jeden z ciekawszych pomysłów: prosta paralela między światem zwierząt a zwyczajami godowymi i stadnymi ludzi zwraca uwagę na tę teatralność, rytualność zachowań w obrębie pewnej, z dzisiejszej perspektywy egzotycznej, społeczności). No i funkcję narratora spełniają same Patrycja i Lukrecja, mierzące się na scenie z minionym "ja". Niestety, dosłownie i natrętnie uobecnianym - oprócz "pięknego chłopca", jak lustra, w którym przeglądają się znacznie starsze ciała Patrycji i Lukrecji, pojawia się także ekspresyjny taniec Mikołaja Mikołajczyka do popularnej piosenki Gotye "Somebody that I used to know". To właśnie jeden z momentów, kiedy znać pewną pretensję do mocniejszego uderzenia, chęć przeniesienia spektaklu w wyższe rejestry. Nie znajduje ona jednak uzasadnienia, konsekwencji ani pokrycia w reszcie przedstawienia.

Barokowa przesada, balansowanie na granicy kiczu, żałość pokrywana błazeńską szarżą - cała ta inscenizacja zostaje ujęta w równie ostentacyjne, przesadzone ramy jednego jeszcze teatrzyku: "Lubiewo" staje się w interpretacji Siekluckiego rodzajem "przegiętego" (równie jak jego celebransi) święta - dziadów odprawianych nad minionym światem. Jego oprawę stanowi całkowicie kampowa z ducha scenografia Łukasza Błażejewskiego: stare ciuchy z second handu, do cna tandetny, puszczający kolorowe światełka obrazek świętej rodziny, kanapa ledwo pamiętająca czasy świetności Zaś jego znak rozpoznawczy: stylizowane litanie "nieżyjących już" postaci z powieści Witkowskiego. Gombrowiczowskie z ducha dziady, jakie proponuje Sieklucki, są ustawione w kontrze wobec kategorii narodowości czy historii; przemiana ustrojowa oznacza tu jedynie wymianę starej dobrej kawiarni Orbisu (napis na szybie czytany wspak - Sibro - był dla wspominających kwintesencją raju) na nowoczesny klub dla gejów. W kapitalistycznym świecie dla Patrycji i Lukrecji nie ma już miejsca. Tu można by szukać ładunku wybuchowego, który zamierzali zmitologizowanemu już mieszczaństwu podłożyć realizatorzy Lubiewa (retoryka to zresztą znana i nieco zużyta - posługiwała się nią swego czasu z dużym rozmachem Łaźnia Nowa) - wobec całości przedstawienia sprawia jednak wrażenie bardzo akuratnej krytycznej dekoracji. "Lubiewo" jest spektaklem nie czyniącym krzywdy adaptowanej powieści, nieźle zagranym, miejscami zabawnym, trochę frapującym, mocno sentymentalnym i - zaskakująco poczciwym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji