Artykuły

Hanoch Levin, wściekły wesołek

Napisał 56 sztuk teatralnych, z czego ponad 20 sam wyreżyserował. Pisał wiersze i opowiadania, bawił się w kabaret. Jak dotąd w Polsce znamy zaledwie kilkanaście jego dramatów, z czego tylko niektóre zostały wystawione. To dopiero początek polskiej kariery Levina - pisze Tadeusz Nyczek w Aktiviście.

Jeszcze nie jest na świecie tak znany jak Pinter i Beckett, którzy dostali Nobla. Jeszcze daleko mu do popularności Geneta, Ionesco czy Bernharda. Jeszcze nie wszyscy reagują na jego nazwisko. Ale jego sława wciąż rośnie. Być może niebawem okaże się, że to największe odkrycie teatralno-dramaturgiczne ostatniej dekady. A najlepsze, że kopalniane złoża twórczości Levina wciąż są większe niż to, co do tej pory z nich wydobyliśmy. Z Levina będziemy żyć jeszcze długo.

Pochodził z polskiej rodziny. Żył 56 lat (1943-1999), cale życie mieszkał w Tel Awiwie, gdzie się urodził. Rodzice, ortodoksyjni Żydzi z Łodzi, przed wojną wyemigrowali do Izraela. Kilkunastoletni Hanoch stracił wiarę, gdy ojciec nagle zmarł na zawał; następstwem tej utraty było przejście na stronę lewicy. W Izraelu, tyglu wiar i wyborów politycznych, oznaczało to wyzwanie rzucone wielu żydowskim świętościom, nie tylko Bogu i religii. Zawsze zresztą prowokował, jako reżyser i jako autor.

Teatr XX w. był ostry, często perwersyjny, przewrotny, lubował się w sprzecznościach i paradoksach. Wszystko to znajdziemy u Levina, który od siebie dodał zaskakującą bezwzględność. Dzięki stosunkowo prostemu zabiegowi o śmierci, uczuciach, Bogu, erotyce i pieniądzach mówi się w jego dziełach językiem podświadomości.

A podświadomość, jak wiadomo, to miejsce kryjące nasze najskrytsze, często wstydliwe albo okrutne myśli. W sztukach Levina rodzice handlują córkami, dzieci frymarczą starymi rodzicami, kobiety wystawiają się na sprzedaż, żołnierze dla zabawy torturują niewinnego chłopca. Nie ma chyba na świecie dramatu, którego bohaterem byłoby 10 tys. australijskich kondomów. O wielkich cyckach i ogromnych dupach mówi się tam i śpiewa jak o największych cudach świata. I o wszystkim mówi się wprost, jakby nie istniały żadne bariery, polityczna poprawność czy choćby zwykła międzyludzka przyzwoitość. A przy okazji co druga scena to czysta groteska. Czasem tragikomedia. Śmieszna i straszna, bo chichot od rozpaczy dzieli mały krok.

Levin bawi się słowami, postaciami, konwencjami, miesza gatunki. Fantazje sąsiadują z okrutnym realizmem, poezja z metafizyką. Akcja sztuk może się dziać w aptece, na statku dalekomorskim, w Himalajach albo na chłopskim wozie. Umarli wstają z martwych, aniołowie fruwają jak na obrazach Chagalla, żebrak targuje się z kurwą o ostatnie pieniądze na ostatni raz. Hiob nie wierzy w Boga. Nic nie jest na swoim miejscu.

"Shitz", wystawiony w 2010 r. w Krakowie, a teraz w warszawskim Ateneum, to groteskowa komedia, melancholijny kabaret i brutalne okrucieństwo. Bohaterowie zachowują się czasem jak rozjuszone zwierzęta, skaczące sobie do oczu, ale za chwilę potrafią zaśpiewać beztroską piosenkę o miłości do frytek. Raz siadają na kanapie, kiedy indziej na sedesie. I nie ma co się gorszyć, bo to należy po prostu do stylu Levina. Z "Shitza" w Ateneum [na zdjęciu] jedni wychodzą zachwyceni, inni do niemożliwości wkurzeni, żeby nie powiedzieć gorzej. Sam Levin na pewno byłby zachwycony.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji