Artykuły

Dobrze, kiedy nic już się nie musi...

O Krakowie lat 50., artystycznych przyjaźniach i trudnej sztuce scenografii opowiada KAZIMIERZ WIŚNIAK - wybitny scenograf, malarz i rysownik, współtwórca kabaretu Piwnica pod Baranami.

Krzysztof Jakubowski: Jak Kazimierz Wiśniak znalazł się w Gubinie nad Nysą Łużycką? Podobno budował pan tam jakieś obiekty wojskowe? Dziś możemy już chyba zdjąć klauzulę tajności?

Kazimierz Wiśniak: Rzeczywiście, po ukończeniu technikum budowlanego w Łodzi z nakazem pracy skierowano mnie na tzw. Ziemie Odzyskane. To był nieciekawy czas. Rok 1952, Gubin, częściowo zbombardowany i opustoszały, sprawiał przygnębiające wrażenie. Mnie przypadły kierownicze prace przy budowie kinoteatru dla wojska. Chciałem zarobić na studia, bo rodziców, skromnych łódzkich tkaczy, nie było stać na finansowanie mojej dalszej nauki. Poza tym miałem jeszcze trójkę rodzeństwa. Wkrótce pojawił się tam inny technik budowlany, Jerzy Afanasjew, kilka lat później współzałożyciel słynnego teatru Bim-Bom.

Jak pan trafił do Krakowa?

- Kiedy podjąłem decyzję o podjęciu studiów i wybór padł na krakowską Akademię Sztuk Pięknych, okazało się, że mogę nie zdążyć na egzaminy. Nie namyślając się długo, popędziłem na łódzkie lotnisko i po dwóch godzinach lądowałem już w podkrakowskich Rakowicach. Inspiracją był przylot do Polski Picassa, który po raz pierwszy wsiadł do samolotu, mając 67 lat. Z lotu ptaka odebrał ziemię jako wielki kubistyczny obraz, a ze swoich wrażeń zwierzył się "Przekrojowi".

Przypomina mi to opowieść Jerzego Waldorffa, który tuż po maturze dopiero co zorganizowanymi liniami LOT poleciał z Poznania do Warszawy.

- Tak, tyle że Waldorff leciał pewnie jakimś fokkerem albo junkersem, a ja jednym z pierwszych antonowów. Siermiężnym dwupłatowcem, chyba 12-miejscowym. Przypomnę, był rok 1953. Loty nie były jeszcze popularne. Oprócz mnie leciały tylko cztery osoby.

Dwupłatowce szybowały nad krakowskim niebem jeszcze w latach 60. Przywodziły na myśl początki lotnictwa i tamte aeroplany... Jakie były pana pierwsze wrażenia, czym różnił się tamten Kraków od Łodzi?

- Kraków wydawał mi się dziwnie mały w porównaniu z Łodzią, ale mimo to błądziłem. Wszystko przez te malownicze krzywizny i zaułki. Łódź była bardziej przejrzysta. Opuściłem ją bez żalu i na zawsze.

Znalazł się pan na krakowskiej ASP. W gronie pedagogów były wielkie sławy polskiego malarstwa, jak Stern, Pronaszko, Rzepiński. Czy to nie paraliżowało?

- Byłem pełen pokory i obaw, ale zdałem. Niestety, na architekturze wnętrz wiało nudą. Kiedy za granicą produkowano już kolorowe krzesła z plastiku, u nas szczytem nowoczesności był drewniany zydel na trzech rozkraczonych nogach. W związku z tym mój entuzjazm dla architektury wnętrz malał, a wzrastało zainteresowanie scenografią. Miałem przeświadczenie, że w teatrze można zrealizować niemal każdy pomysł, o co w architekturze było w polskich realiach o wiele trudniej. Poza tym lubiłem malować, zwłaszcza w plenerze, a moi koledzy z wydziału ograniczali się raczej do zadanych prac. Dlatego zawarłem wiele znajomości z podobnymi pasjonatami z Wydziału Malarstwa. O dziwo, polubiłem studium wojskowe, bo były tam wspólne ćwiczenia studentów z trzech szkół artystycznych, co sprzyjało integracji.

No właśnie, pora opowiedzieć o pierwszych przyjaźniach.

- Kiedy już mieszkałem w akademiku przy ul. Dzierżyńskiego (dziś Lea), któregoś dnia stanął w progu niewysoki chłopak z twarzą o grubo ciosanych rysach. W ręku dzierżył drewniany kuferek. Tak poznałem Wiesia Dymnego. Zaprzyjaźniliśmy się natychmiast i już po paru dniach razem chodziliśmy malować w plener. Jednym z naszych ulubionych miejsc były okolice kopca Kościuszki, a stamtąd widok na Bielany i wstęgę Wisły. Z kolei nieopodal akademika mieliśmy tematy wiejskie - wystarczyło ul. Urzędniczą pójść w kierunku północnym; tam za drewnianym mostkiem na Młynówce były już tylko skromne chaty i sady.

Uściślijmy, że ów mostek był w okolicy ul. Kujawskiej, a dzielnica ta słynęła od zawsze z gospodarstw ogrodniczych i nie na darmo nazywana była Nową Wsią. Młynówkę zasypano w 1964 roku. Wróćmy jednak do przyjaźni...

- Niezwykle ceniłem sobie przyjaźń z Andrzejem Majewskim. Przyjęto go na akademię bez egzaminu, na podstawie kapitalnych, zdumiewająco dojrzałych prac malarskich. Zawsze otaczała go aura niezwykłości. Po studiach nasze drogi się rozeszły, jego wciągnęła opera, a mnie dramat. Począwszy od 1966 roku, przez niemal 40 lat pełnił funkcję naczelnego scenografa Teatru Wielkiego w Warszawie.

Andrzej Majewski, a właściwie Kreütz-Majewski, był rozchwytywany przez teatry na całym niemal świecie. Długo i ciężko chorował, zmarł w lutym tego roku.

- Niestety. Wielki, rzadko spotykany talent.

Tymczasem rok 1956 przynosił po stalinowskiej nocy coraz to nowe ożywcze prądy.

- Oj, działo się! Wiosną wraz z Majewskim i Krzysztofem Zrałkiem chodziliśmy często na ul. św. Filipa do mieszkania Tadeusza Kantora, który wrócił właśnie z Paryża i chętnie dzielił się nowinkami. Opowiadał o egzystencjalistach, artystycznych piwnicach na Saint Germain i o tym, jak oswajać nową sztukę.

Krzysztof Zrałek, znany później jako Pankiewicz. Znakomity scenograf i reżyser.

- Nimb ekscentryka unoszący się wokół Kantora wciągnął Krzysia bez reszty. Z Kantorem, który organizował wtedy teatr Cricot 2, związała się też Krysia Zachwatowicz. Mnie zabrakło odwagi.

Ale debiut sceniczny pana nie ominął. Po nieudanej próbie Stefana Otwinowskiego z kabaretem Smok, zaaranżowanym na początku 1956 roku w kawiarni Esplanada, niemal natychmiast powstała jego kontynuacja. W Smoku-2 brał pan już czynny udział.

- Tak, razem z Majewskim zrobiliśmy na scenie przy ul. Skarbowej dekoracje. Teksty, politycznie bardzo odważne, pisali Bruno Miecugow i zapomniany dziś radiowiec Ludomir Legut. Aktorów skrzyknął Ryszard Pietruski.

Przyczyny upadku obu Smoków były różne. Otwinowski próbujący wskrzesić subtelny kabaret literacki raczej nie trafił w czas, a Pietruski, nie mając zgody cenzury, zagrał nielegalnie kilka spektakli. Miecugow opowiadał, że ktoś doniósł nawet do prokuratury.

- Ale rozeszło się po kościach. Nie śledziłem tego, bo latem 1956 roku straciłem kontakt i ze Smokiem, i z Krakowem. Najpierw był plener w Sandomierzu, potem praktyka w Bydgoskiej Fabryce Mebli. Tam dowiedziałem się, że w "Przekroju" zamieszczono moje rysunki. Uznanie ze strony Mariana Eilego to była wielka satysfakcja. Znalazłem się w fantastycznym świecie Zaczarowanej Dorożki, Zielonej Gęsi, tajemniczych braci Rojek, obok Kerna, Kamyczka i rysowników, na których usiłowałem się wzorować - Daniela Mroza i Antoniego Uniechowskiego.

Tak nadszedł historyczny październik, a wraz z nim Piwnica pod Baranami. Tam zdaje się Kazimierz Wiśniak narodził się po raz drugi.

- Piwnica to piękny kawałek mojego życia. Myślę, że wszyscy, którzy wtedy współtworzyli kabaret, mają podobne wrażenie. Teraz wreszcie mieliśmy się gdzie spotykać. To był bez przesady nasz drugi dom. Artystyczna przestrzeń, w którą uciekaliśmy z ciasnych akademików i przeludnionych mieszkań.

Tamta Piwnica to obok kabaretu przede wszystkim koncerty jazzowe. Pierwsze, jeszcze na wpół oficjalne, odbywały się nieopodal obecnego pańskiego lokum, w szkole przy ul. Królowej Jadwigi. Całe dwa lata przed powstaniem Piwnicy.

- O koncertach rozchodziły się tylko szeptane informacje. Wokół tej wyklętej na kilka powojennych lat muzyki rodziło się kolejne ważne środowisko, skupione później wokół Jazz-Klubu "Helikon". Urządzono go w parterowym lokalu, w pałacu Rostworowskich, od strony ul. św. Marka. Wnętrze ozdobił niepowtarzalnymi freskami Wiesio Dymny. Klub przetrwał do końca lat 60. i dziś jest jedną z dyżurnych legend Krakowa. Ale obok jazzu modny stał się też rock and roll. W Domu Plastyka tańczono go do białego rana.

Kawiarnia Plastyków stawała się znów - podobnie jak w latach 30. - ważnym miejscem, ale chyba nie tylko za sprawą maratonów rock and rolla.

- Na Łobzowskiej królował Kantor. Przesiadywał tam codziennie, wokół miał wieniec dyskutantów. Nie widziałem, żeby tańczył, ale Marysia Stangret, jego późniejsza żona, zostawała na tańce po przedstawieniach Cricotu. Nikt nie domyślał się, że kiedyś się pobiorą.

Przed wojną podobnym guru środowiska zbierającego się wokół Kawiarni Plastyków był Tadeusz Peiper. Było to wtedy środowisko wyraźnie lewicujące. A jak było w latach 50.?

- Polityka była na uboczu. To był salon artystyczny krakowskiej inteligencji. Niekończące się dyskusje, analizy, spory.

Później była legendarna dziś "Zebra" - magazyn graficzno-literacki.

- "Zebra" powstała na fali popaździernikowej odnowy, kiedy faktycznie można było wiele. To był dwutygodnik o ambicjach artystycznych, a jego pomysłodawcą był dziennikarz Stefan Papp, znany później z łamów "Tygodnika Powszechnego". Naczelnym został poeta Tadeusz Śliwiak, a oryginalną szatę graficzną współtworzyli między innymi: Stefan Berdak, Janusz Bruchnalski i Józef Szajna. Wśród autorów był na przykład znany później konferansjer Janusz Budzyński. W latach 1957-1958 udało się wydać 20 numerów.

Według Stefana Berdaka "Zebrę" położyła niefrasobliwość Tadeusza Śliwiaka, który postanowił opublikować przywiezione z Paryża wiersze emigracyjnych poetów. Cenzor okazał się czujny i nieugięty.

- Cóż, takie czasy. Ze współpracy z "Zebrą" pamiętam, jak wysłali nas z Andrzejem Bursą, świetnym poetą, do Opola, gdzie właśnie powstał miesięcznik "Nadodrze". Mieliśmy zacieśniać związki literacko-artystyczne. Kilka tygodni później Andrzej nagle zmarł.

Szukano sensacji, ale przyczyną była niewydolność serca. Sekcja wykazała, że miał aortę małego chłopca. Już po jego śmierci ukazał się tomik wspaniałych wierszy, dziś biały kruk. Tymczasem w pańskim życiu zaszła poważna zmiana - przenosiny na Studium Scenografii.

- Było mi raźniej, bo był tam już Andrzej Majewski. Trafiliśmy pod kuratelę wspaniałych, ale bardzo różnych profesorskich osobowości: Karola Frycza i Andrzeja Stopki. To były dwa zupełnie odrębne światy. W jakiejś mierze zakłóciło to we mnie uporządkowany ogląd rzeczywistości, zmuszając do przemieszania wszystkiego.

Krótko mówiąc, dialektyka stosowana. Kiedy kończył pan pełną przepychu scenografię do piwnicznego programu "Jezioro trzech wieszczek", przyszła wiadomość z Łodzi...

- Odezwał się Romek Polański, student ostatniego roku szkoły filmowej. Po sukcesie "Dwóch ludzi z szafą" przygotowywał film dyplomowy i usilnie prosił, abym projektował dla niego dekoracje. Była jesień 1958 roku i myślałem już o swojej pracy dyplomowej, bo czasu zostało niewiele, ale pokusa zwyciężyła i udałem się do Łodzi. Film "Gdy spadają anioły" opowiadał o staruszce - babci klozetowej, która w mistycznych widzeniach wraca do czasów swej młodości. Byli z nami: Andrzej Kondratiuk, Andrzej Kostenko i Basia Kwiatkowska jako wcielenie babci za młodu. Romek miał wszystko w głowie. Objaśniał, szkicował. Wykonana przez nas dekoracja przedstawiała wnętrze podziemnego secesyjnego szaletu. Wszystko w tym duchu: pisuary, spłuczki, kafle, ornamenty.

Kiedy obejrzałem ten film jakieś 30 lat temu, nie było jeszcze na ten temat literatury i byłem pewien, że to autentyczne wnętrze. Genialna mistyfikacja.

- Największy kłopot był z pisuarami odlewanymi z gipsu. Ale udało się i zebraliśmy wiele pochwał. To była pierwsza w szkole filmowej tak duża i starannie wykonana dekoracja na użytek studenckiej pracy.

Po dyplomie pana związki z Piwnicą się rozluźniły.

- Trochę z konieczności, bo dostałem angaż w teatrze w Katowicach. Poza tym Piwnica co rusz przeżywała kłopoty. Ogólnopolskim sygnałem do dokręcenia śruby było zamknięcie tygodnika "Po Prostu" jesienią 1957 roku. Zwykle wiosną Piwnicę zamykano, a po interwencjach otwierano jesienią. Piotr Skrzynecki był zaborczy i koniecznie chciał, abym został. Udało mi się w końcu wyjechać, choć nie było łatwo.

Po Katowicach przyszedł czas na Wrocław. Zawsze ciągnęło pana na zachód.

- Współpraca z Henrykiem Tomaszewskim, szefem Wrocławskiego Teatru Pantomimy, sprawiała mi prawdziwą satysfakcję. Spośród 30 scenografii, jakie opracowałem dla Henryka, najwyżej cenię "Hamleta" oraz "Męczeństwo i śmierć Marata". Z Tomaszewskim wiąże się jeszcze sprawa Muzeum Zabawek w Karpaczu, o którego aranżację poprosił mnie, gdy tam zamieszkał i ofiarował miastu swój piękny zbiór.

Jak pracowało się z Konradem Swinarskim?

- Przez sześć lat, aż do tragicznej śmierci Konrada, zrobiliśmy razem pięć inscenizacji. Zaczęło się od "Wszystko dobre, co się dobrze kończy", a skończyło na "Wyzwoleniu". Zjeździliśmy razem kawał Europy, sukces gonił sukces. Bywały ciężkie chwile, bo Konrad miał problemy z alkoholem, ale był przede wszystkim wielkim mistrzem teatru. Miał niebywałą świeżość spojrzenia na tekst, potrafił czytać go między wierszami i wydobywać rzeczy najistotniejsze.

Lanckorona - kolejny ważny etap pańskiej biografii.

- O istnieniu Lanckorony dowiedziałem się jeszcze w Łodzi, z przewodnika Ambrożego Grabowskiego. Byłem zauroczony zabudową miasteczka. Szacunek dla architektury drewnianej wyniosłem z wykładów wielkiego znawcy tematu Stefana Świszczowskiego. W 1972 roku właściwie przez przypadek kupiłem tam parcelę. Wszystko przez to, że z transakcji wycofała się Krysia Zachwatowicz. Dwa lata później stał tam już mój dom. Lanckorona dawała mi wytchnienie po zmęczeniu teatrem. Reżyser się pastwił, bywało, że aktorzy też, a tam cisza, spokój. Od 1994 roku zaczęliśmy wydawać kwartalnik "Kurier Lanckoroński", wymyślony przez obecną panią wójt Zosię Oszacką. Chociaż dom ze względów zdrowotnych musiałem sprzedać, moje związki z Lanckoroną nie osłabły. Do dziś dbam o szatę graficzną "Kuriera" i pisuję tam teksty. To dziś jedyne moje stałe zajęcie. Scenografię porzuciłem definitywnie w 2000 roku.

Wspomnijmy jeszcze, że na Salwatorze, gdzie pan zamieszkał, też ukazywało się pismo.

- Tak. Periodyk nieregularny "Salwator i Świat" powstał dzięki determinacji Kasi Zimmerer, córki mojej przyjaciółki Joasi Ronikierowej. W latach 90. udało nam się wydać 32 numery.

Dziś Kazimierz Wiśniak rysuje i maluje już tylko dla przyjemności?

- Właściwie tak. To jednak duży komfort, kiedy nic się już nie musi... Na osiemdziesiątkę mój kolega Władysław Andreasik zafundował poświęcony moim pracom album "Życie ze sztuką splecione". Powinien ukazać się w styczniu. To miłe, że ktoś jeszcze o mnie pamięta.

Kazimierz Wiśniak - wybitny scenograf, malarz i rysownik, autor około 250 prac teatralnych w Polsce i niemal całej Europie. Współtwórca kabaretu Piwnica pod Baranami. 11 grudnia tego roku obchodził 80. urodziny i 55-lecie pracy artystycznej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji