Artykuły

Plaża więzieniem

Dramat Czechowa wpisał się idealnie w przestrzeń Sceny Letniej teatru Miejskiego - na piasku plażowym z morskimi falami w tle.

Oglądając piątkową premierę, można było wręcz odnieść wrażenie, że gdyńskim artystom sprzyja ktoś bardzo, bardzo wysoko postawiony, bo naturalna scenografia zagrała fantastycznie. Nawet w momencie, kiedy padła kwestia o nadciągającej burzy, w kierunku Kaszub zbliżała się ulewa. I właśnie owa przestrzeń (z czystą, lekką scenografią), w którą zostali wrzuceni bohaterowie, jest najmocniejszym elementem gdyńskiego Czechowa.

Elżbieta Wernio zrealizowała scenografię zgodnie z zaleceniami zawartymi w dramacie Czechowa. Kurtyna, kulisy, potem pusta przestrzeń - tak to właśnie wygląda w Orłowie. Idąc za didaskaliami Wernio sprawiła nawet, że na orłowskiej plaży wyrosły po bokach sceny zarośla - przedsięwzięcie ze wszech miar ambitne, choć trzeba przyznać, że po ostrych upałach brzózki przeszczepione nad morze wyglądały mało apetycznie. Za to białe kulisy z unoszonymi przez wiatr kurtynami (plus równie białe meble z wikliny) prezentowały się niezwykle atrakcyjnie na tle ciemniejącego morza.

Bez wyjścia

W szumie fal ucichł jednak nieco sens poszczególnych scen "Mewy". Reżyser Julia Wernio postawiła za to na nastrój - całość przesycona jest nudą, smutkiem, poczuciem osamotnienia. Potęguje go muzyka użyta w spektaklu. Piękny, nostalgiczny motyw z filmu "Spragnieni miłości" Wonga Kar-Waia (którego tematem jest również niespełnienie w miłości) powraca natrętnie w kolejnych scenach.

Wrzuceni w bezkres nadmorskiego krajobrazu bohaterowie Czechowa są skazani wyłącznie na siebie samych. Ich samotność zyskuje w otwartej przestrzeni niemal kosmiczny wymiar. Kiedy widzimy ich błąkających się bezładnie po scenie i wzdychających za życiem gdzieś daleko stąd, podczas gdy za ich plecami giną na horyzoncie statki, a ponad głowami szybują mewy - wiemy, że tak naprawdę nie mają dokąd uciec. Więzienie noszą w sobie. I o tym jest gdyńska "Mewa". Nie uciekną przed własnymi demonami, nawet jeśli odejdą, jak robi to Nina Zarieczna. Pokazuje to symbolicznie już pierwsza scena spektaklu - wszyscy bohaterowie "Mewy" wchodzą na scenę znikąd, idąc brzegiem morza.

Zblazowani mężczyźni górą

Aktorzy Teatru Miejskiego w Gdyni grają w "Mewie" powyżej swoich możliwości. Dzieje się tak przede wszystkim za sprawą trafnych decyzji obsadowych reżyser Julii Wernio. Sprawiają one, że nawet niedostatki warsztatowe czy stałe chwyty, do których przyzwyczaili nas gdyńscy artyści, stają się w tym spektaklu ich atutami. Wszystkie postaci są jednak zbyt jednowymiarowe, malowane jedynie wyrazistym rysem osobowości. Wygląda to tak, jakby Wernio, słusznie przekonana o tym, że na podniebnej scenie siłą rzeczy nie da się wygrać niuansów duszy ludzkiej, zrezygnowała z cieniowania emocji i napięć.

W obsadzie "Mewy" mile zaskoczyła Urszula Kowalska jako rzucająca mężczyzn do stóp gwiazda. W jej wykonaniu Arkadina jest skupioną na własnym pępku aktorzycą. Kowalska doskonale odgrywa kobietę, która cały czas gra, nie wypada z roli sławnej aktorki nawet w momencie bójki z synem, którego traktuje jak kulę u nogi, czy skamlenia o miłość Trigorina. Patrząc na Urszulę Kowalską mamy wrażenie, że Arkadina gra życiową rolę lepiej niż te sceniczne. W jej ustach świetnie brzmią kwestie w rodzaju: "No, kto jak kto, ale ja to się potrafię ubrać").

Również nieźle wypadają postacie Sorina (Stefan Iżyłowski). który na stare lata desperacko pragnie nadrobić stracony czas, i biednego nauczyciela Miedwiedienki (Rafał Kowal), przeliczającego egzystencję jedynie na ruble. Bardzo dobrą rolę stworzyła najciekawsza moim zdaniem aktorka Miejskiego Beata Buczek-Żarnecka jako nosząca żałobę po swoim życiu Masza.

Pierwsze skrzypce grają jednak w spektaklu zblazowani mężczyźni - lekarz Eugeniusz Dorn i literat Borys Trigorin. Świetnie wypadł zwłaszcza Dariusz Siastacz jako Dorn - doktor, który nie chce leczyć, a na wszystko zaleca walerianę. Resztki świetności dawnego playboya, nuda, zmęczenie życiem i użyciem - wszystko to trafiło doskonale w emploi gdyńskiego aktora.

Podobnego typa zagrał gościnnie Adam Ferency ze stołecznego Teatru Dramatycznego. Ferency był jak zawsze świetny, tylko gdyńska publiczność robiła mu krzywdę (a nam przynosiła wstyd), reagując oklaskami na każde niemal jego pojawienie się na scenie. Drugą "gwiazdą" z importu miała być Dorota Nikiporczyk (znana podobno z telenowel) jako Nina. ale po efektownym początku w charakterze niewinnego dziewczątka Nikiporczyk przestała sobie radzić z dramatami, jakie dotknęły jej bohaterkę.

Najsłabiej wypadli w przedstawieniu Grzegorz Jurkiewicz (jako syn Arkadiny Konstanty Trieplew), Małgorzata Talar-czyk (Paulina Szamrajew) i Eugeniusz Kujawski (Ilja Szamrajew).

Bardzo aktualnie (w świetle dyskusji, jakie przetaczają się dziś przez polskie sceny), zabrzmiały na Scenie Letniej kwestie dotyczące konieczności reformy teatru, zwłaszcza postulat Miedwiedienki, by pokazywać w teatrze ciężkie życie prostego nauczyciela. Za to, okazało się, ze przekład Natalii Gałczyńskiej (nie tylko zresztą ten) jest mocno anachroniczny i momentami brzmi już naprawdę niestrawnie. Jak słusznie zauważył Adam Ferency, garstka dramatów, które pozostawił po sobie autor "Wujaszka Wani", to dziś z pewnością wyzwanie dla rusycystów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji