Artykuły

Fascynacje, frustracje, deliberacje

Do Warszawy zjechał na cykl występów Wrocławski Teatr Pantomimy. Kiedy był akurat przed rokiem w czerwcu 1975, w składzie dolnośląskiej Panoramy XXX-lecia, zaprezentował nie najbardziej udaną błazenadę mimiczną "Menażeria cesarzowej Fillssy", co pokwitowałem na tych łamach dość cierpko. Aliści Henryk Tomaszewski, założyciel i bodaj jedyny autor scenariuszy oraz układów sławnej Pantomimy jest indywidualnością zbyt intelektualnie ruchliwą, żeby pozwalać krytyce na zostawanie dłużej w jednym o sobie mniemaniu. Teraz przywiózł późniejszy o dwa lata, a w pełnej kolejności XIII z rzędu program swego teatru, pt. "Przyjeżdżam jutro", inspirowany "Bachantkami" Eurypidesa i... "Teoremą" Pier Paola Pasoliniego. Cóż za fascynujący spektakl!

Ten okrzyk wyrwał mi się spontanicznie, chociaż widowisko nie nasuwa oceny jednoznacznej. Przeciwnie: jest kontrowersyjne, co się zowie, i może być sądzone w sposób potrójnie różny. Zależnie od tego, czy je ogląda ktoś trywialny, filozoficznie nastawiony, czy też estetyzujący.

Osoba trywialna, a takich sporo w każdym spektatorium, powie, że najpierw widziała dziką awanturę na Olimpie, gdzie jej pokazano rodzącą na scenie Semele, a potem mordowanego przez Tytanów, całkiem nagiego Dionizosa. W następnym obrazie, wedle osoby trywialnej, Dionizos wcielony w chłopaka znowu biegającego po scenie nago, w pewnym przyzwoitym mieszczańskim domu najpierw uwodzi na oczach publiczności służącą na stole, potem syna domu w łóżku, jego matkę w kąpieli, córkę domu na skrzyni i wreszcie dobiera się do ojca, który jest chory na serce, więc zamiast dać się uwieść, zasypia na biurku.

Widz filozofujący zezna wzruszony, że pokazano - w mieszanej scenerii mityczno-realistycznej, następującą prawdę o człowieku: każdego czeka, albo może czekać przynajmniej raz w życiu chwila pięknego szczęścia, które jednak przemija. A skoro się ktoś rzuca w pogoń, żeby je odzyskać, pośród ludzi może jeno zetknąć się z szaleństwem, zbrodnią, rozpaczą. Wszystko zaś tak się kończy jak rozpoczęło: finał życia z jego narodzinami łączy nicość.

Jakie wreszcie będą odczucia widza estetyzującego?... Ten zawoła, że cokolwiek się działo na scenie w owym spektaklu pantomimy, było tak zachwycające swą teatralną urodą, że nie dopuszczało do głosu zastrzeżeń intelektu, eliminowało zarówno podniety erotyczne, jak i zgorszenia rodem z kruchty.

A oto com ja wyniósł z teatru Tomaszewskiego. To prawda, że w pierwszym obrazie Semele rodziła Dionizosa, którego - obnażonego całkowicie - Tytani potem mordowali, ale morderstwo to ułożył Tomaszewski w scenę tak piękną, jak ożywiony fryz starogrecki i później - w kolejnych sekwencjach miłosnych z nagimi także dziewczynami - estetyka owych aktów ludzkich w połączeniu z pięknem gestu daje widowni bardzo szlachetnego gatunku wrażenia. Do odczuć na takim poziomie przyczynia się, jako podkład, udany kolaż dźwiękowy Zbigniewa Karneckiego. Wahałbym się tylko nazwać to muzyką, jak podano w programie. Co nie znaczy, że bym stawiał ów kolaż niżej od tradycyjnych sposobów ilustracji muzycznej.

Zgadzam się też z rozpoznaniem treści spektaklu przez widza filozoficznego, natomiast nie mogę się zgodzić z pseudofilozoficznym bełkotem w programie wydrukowanym. Widz-filozof nie dodał tylko akcentu wzruszającej prawdy życiowej. Kiedy Dionizos, zapowiedziany najpierw telegramem "Przyjeżdżam jutro!", a później odwołany - chyba przez Przeznaczenie! - kolejnym telegramem żegna się i szybko opuszcza mieszczański dom (zresztą wyraźnie dolarowy!), w którym się znalazł, jego odejście najdramatyczniej odczuwa uwiedziona służąca, bo to prawda, że nad utratą szczęścia boleje się tym silniej, im wyżej uniosło nas ono ponad szarość i szpetotę naszych powszednich dni; rację bowiem miał Dante, że "Nic tak nie boli, jak chwile szczęścia wspominać w niedoli!"

Gdybyż na owym nakłaniającym do zadumy akcencie spektakl wrocławskiej pantomimy był się kończył... Ale nie! Po trwającym półtorej godziny akcie pierwszym jest przerwa i później jeszcze godzina, w czasie której Tomaszewski stara się uzasadnić finalną tezę z filozoficznego łańcucha: pogoń za utraconym szczęściem jest daremna i wywołać może jeno katastrofy. Aliści zrealizowano to przy pomocy metafor i symboli w dwóch trzecich niezrozumiałych, zaś nieczytelność stanowi w pantomimie jeden z grzechów głównych.

Przecież ja osobiście mógłbym to porównać z oglądaniem niektórych obrazów, na przykład "Pejzażu z tonącym Ikarem" Piotra Breughela-starego. Bardzo nie lubię w nim partii dolnej, po prawej stronie! Tej nogi Ikara wysterkającej martwo z wody jak z piachu, zaś nad nią statek, który jak gdyby nie płynął morzem, a zawisł na żaglach w powietrzu. Lecz za to cała reszta odbywająca się przy ziemi: ów oracz, co podąża za pługiem! Stado owiec na brzegu!... Więc się zachwycam oraczem i jego koniem, psem przy pasterzu, ptactwem w powietrzu i tajemniczą ruiną na wysepce w zatoce, o nieudanym prawym dolnym rogu obrazu po promu zapominając.

Podobnie działo się ze mną, kiedym się rozstawał z teatrem Tomaszewskiego, w którym i potknięcia odbywają się na wysokim artystycznym poziomie, z wyjątkiem przystawek dekoracyjnych pewno dla oszczędności wypożyczonych ze straganu starych mebli. Wśród aktorek szczególnie celna zdała mi się w roli służącej Ewa Czekalska, bo działająca przy pomocy ograniczonych, wybranych środków ekspresji mimicznej, a cała spięta wewnętrznie. Z mężczyzn posągową urodą - ożywionego atlety greckiego fascynował Dionizos - Krzysztof Szwaja, zaś taneczną zwinnością i wyrazistym aktorstwem Jerzy Stępniak w roli otwierającego spektakl arlekina. Ten Stępniak przeszedł do teatru pantomimy z baletu. Ale reszta, w Pantomimie wrocławskiej posługuje się własną maestrią, wirtuozerią ruchu, precyzją działania zbiorowego nadzwyczajną! Widziałem w życiu kilka świetnych kompanii mimów i mogę powiedzieć, że warsztatowo grupa Tomaszewskiego należy do przodujących w świecie.

Henryk Tomaszewski zaczął karierę tuż po II wojnie w Krakowie, najpierw jako aktor kształcony przez Iwo Galla, później i tancerz wychowywany przez Feliksa Parnella. Ze swoim Studiem Pantomimy debiutował we Wrocławiu w 1956, mamy więc nakłaniające do syntezy jubileuszowe XX-lecie.

Na początek Studio dało we wrocławskim Teatrze Polskim program składany, z którego - od razu - dwie pozycje weszły do klasycznego dorobku zespołu: "Płaszcz" według Gogola i "Dzwonnik z Notre-Dame" według Wiktora Hugo. Młodzi adepci nowej gałęzi sztuki w Polsce pracowali wtedy w ogromnie trudnych warunkach: zachowana sala w powojennej ruinie starej kamienicy, co sobie przypominam.

W styczniu 1959 Wrocławski Teatr Pantomimy został upaństwowiony, a to wszechstronnie ustabilizowało jego byt. Rozwijający się artystycznie wraz z zespołem Henryk Tomaszewski od pantomimicznych jednoaktówek, do których dodał jeszcze m. in. znakomitą "Suknię" wedle dawnych podań japońskich i śliczny skecz mimiczny "W ogrodzie miłości", szedł w stronę kompozycji pełnospektaklowych. Jak dotąd - ze znanych mi - najlepiej udały się "Odejście Fausta" z muzyką Berlioza w pierwszej, pełnej wersji, no i właśnie "Przyjeżdżam jutro".

Od samego początku Teatr Pantomimy zaczął dużo jeździć za granicę i nadal podróżuje, przywożąc recenzje pochwalne, lecz i wysuwające podobne zarzuty, jakie ja postawiłem wyżej. Dlatego proponowałbym Tomaszewskiemu, aby się zastanowił, czy nie mógłby swoich wizji artystycznych podczas realizowania bardziej kondensować, dając im większą klarowność, co nie oznacza rezygnacji z poziomu intelektualnego.

Czy Henryk Tomaszewski tych rad posłucha?... Winien by się nad nimi przynajmniej zamyślić. Jako człowiek mądry, bo to mój krajan: pochodzi z Poznania. Zapewne też, podobnie jak ja, dostaje czasem listy od konsumentów swej sztuki, z uprzejmym nagłówkiem: Ty stara pyro poznańska!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji