Artykuły

Kto gardzi widzem?

Zdumiewa mnie, ile miłości do człowieka - prostego podatnika - przebija z krytycznych komentarzy, jakie pojawiły się w prasie po uchwaleniu ustawy o kinematografii - pisze Tadeusz Sobolewski.

W obronie tego klienta występują publicyści "Newsweeka", ale także naszej "Gazety", choć prym wiedzie tygodnik "Wprost", powtarzając to, co powiedzieli już w ferworze dyskusji politycy PO: że stworzenie funduszu polskiego kina jest "skokiem na kasę", nowym podatkiem nałożonym na obywatela i wręcz powrotem do gospodarki socjalistycznej.

W publikacji "Wprost" walczący o ustawę Andrzej Wajda, Kazimierz Kutz, Krzysztof Zanussi występują jako wrogowie publiczni. Język tych napaści kojarzy się z dawnymi nagonkami. Choć trzeba przyznać, że pomiatając najlepszymi nazwiskami polskiego kina, przeciwnicy ustawy ostrożnie pomijają młodych (którzy na tę ustawę liczą najbardziej). Ale głównym poszkodowanym okazuje się zwykły widz, w którego interesie wszyscy rzekomo przemawiają.

Telenowela nie wystarczy

Tylko że tak naprawdę nie wiadomo, kim jest ten widz. Czy zainteresował go kiedyś jakiś polski film poza "Nigdy w życiu"? Owszem, ów hipotetyczny widz ma jedną charakterystyczną cechę: brzydzi się polskim kinem. A teraz będzie musiał z własnej kieszeni płacić na te wszystkie okropieństwa. "Nie będę płacił za kolejne g... Wajdy!" - ogłasza sympatyczny internauta cytowany we "Wprost" jako słuszny głos ludu. Boję się takiego tonu w dyskusjach o kulturze.

Brakuje mi w tym wszystkim troski o interes szerszy niż kieszeń klienta. Bo jeśli cały problem sprowadzić tylko do jego potrzeb, może się okazać na podstawie jakichś rankingów, że on tego kina wcale nie potrzebuje - wystarcza mu telenowela jako "coś z życia" i kolejny odcinek "Władcy pierścieni" jako bajka. Ale czy w takim podejściu nie kryje się pogarda?

W czym ustawa zagraża widzowi? Kiniarz zmuszony do odprowadzenia pewnej sumy na fundusz polskiego filmu może podnieść cenę biletu o ileś groszy. Odbiorcy kablowej telewizji może być narzucony haracz kilku złotych rocznie. Broniąc konsumenta przed tym nieludzkim obciążeniem, pomija się kluczową kwestię: nikt nie mówi o tym, że pieniądze, które płacimy za bilety, oglądając amerykańskie hity, idą za ocean, na konto właścicieli globalnych sieci kin, dystrybutorów, producentów. Drenują oni rynek, mając w nosie rozwój lokalnego kina. Nie należy o to mieć pretensji - dbanie o polskie kino nie jest zadaniem Amerykanów, tylko naszym.

Kino to nie poezja

Jak to robić? Tak jak cała Europa. I właśnie tak się stało. Dawno temu, niedługo po II wojnie światowej, Francuzi, obawiając się zalewu kina amerykańskiego, wymyślili system obronny - rodzaj podatku, który płacił każdy z widzów, kupując bilet do kina. Stworzony w ten sposób fundusz był pożytkowany na rzecz kina narodowego. Później, gdy pojawiła się telewizja, wideo, DVD, satelity, kable, wszystkie one były zobowiązane dokładać pewien procent z zysków do narodowego funduszu, bez którego przemysł filmowy we Francji zacząłby zanikać, tak jak zanika u nas.

Dlaczego mówimy o przemyśle, a nie o sztuce? Tu kryje się ważny moment, który w dyskusjach o ustawie pomijają demagodzy. Fundusz polskiego kina ma wspierać nie tylko artystyczne eksperymenty, które nie obchodzą "szerokiego widza". Ta reforma powinna przyczynić się do rozwoju filmowego przemysłu.

Nie od dziś mówi się, że w Polsce można i trzeba robić więcej filmów i powinny być one droższe - zwłaszcza te rozrywkowe, widowiskowe. W tej chwili kręci się u nas filmy byle jak, za pół darmo, w przyspieszonym tempie. W rezultacie są one szkicami, półproduktami, które nie umywają się do kina z prawdziwego zdarzenia, jakie króluje na światowych festiwalach. Realizacja filmu kostiumowego, wojennego, fantastycznego jest u nas niezmiernie trudna z braku środków, fachowców, hal - podczas gdy w praskim Barrandovie Polański buduje Londyn czasów Dickensa, bo mu wypada to taniej! Ożywienie przemysłu filmowego ma wiele wspólnego z jakością i atrakcyjnością filmów. Kino to nie poezja, liczy się w nim nie tylko talent, ale i zaplecze. Do gatunku "Polish jokes" należy zaliczyć pomysł, żeby robić mniej filmów, za to same arcydzieła i hity. Tak dobrze nie ma.

Niech rozkwitną talenty

Mówi się o niebezpiecznej centralizacji polskiego kina, jaka nastąpi w momencie stworzenia Instytutu Sztuki Filmowej. W ostatniej dekadzie miesięcznik "Film" ogłaszał co roku branżową ankietę z pytaniem: kto rządzi polskim kinem? Zwykle w tym rankingu wysokie miejsce zajmował pewien znany producent z grubym cygarem.

Teraz postacią numer jeden stanie się szef Instytutu Sztuki Filmowej. Dobrze, gdyby mógł on być postacią wyłonioną z konkursu, a nie z mianowania. Wtedy, jako wierny widz polskiego kina, z czystym sumieniem dałbym mu dyktatorską władzę na pięć lat - niech steruje. Naszej rozproszonej, błądzącej kinematografii przyda się niezależna instancja. Ktoś taki jak szef zespołu w czasach dawnej świetności polskiego kina - Jerzy Bossak, Bolesław Michałek - gospodarz, przy którym rozkwitały talenty.

Ale może to tylko takie moje marzenia? Z zasady wolę jednak wierzyć, że coś się uda, niż sądzić, że żyjemy na ugorze, gdzie nic nie wyrasta, i że nie ma dla kogo grać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji