Artykuły

Ciężar atomowy pierwiastka miłości

"Blanche i Marie" w reż. Cezarego Ibera w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Pisze Magda Piekarska w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

"Zamierzam ustalić ciężar atomowy pewnego starego pierwiastka zwanego miłością" - stwierdza Blanche. Ona jedna mówi wprost, choć podobne badania prowadzą wszyscy bohaterowie "Blanche i Marie". Są gotowi na wszystko, żeby zdobyć choć marną namiastkę uczucia. I kończą boleśnie poranieni

Per Olov Enquist jest autorem zarówno dramatu "Blanche i Marie", jak i powieści na ten temat, mocno opartej na faktach. Zderza w nich historie Marii Skłodowskiej-Curie i Blanche Wittman. Pierwsza z nich - wiadomo - wybitna badaczka, odkrywczyni radu i polonu, dwukrotna laureatka Nagrody Nobla. Druga - w dzieciństwie wykorzystywana seksualnie przez ojca, jako młoda dziewczyna zasłynęła jako "królowa histeryczek". Pacjentka paryskiego szpitala Salpetriere została gwiazdą seansów urządzanych przez neurologa Jean-Martina Charcota. W XIX wieku uchodziły za naukową sensację, choć z dzisiejszej perspektywy widać w nich raczej wariację na temat średniowiecznego polowania na czarownice. Po latach, kiedy wraz ze śmiercią Charcota Blanche udało się odzyskać zdrowie, została asystentką Skłodowskiej-Curie. Skutkiem pracy w pracowni rentgenowskiej i laboratorium badaczki były amputacje obu nóg i ręki Blanche, kiedy umierała w 1913 roku, była mierzącym zaledwie 120 cm kadłubkiem.

Obu bohaterkom w dramacie Enquista towarzyszą Charcot, Zygmunt Freud, który był jego asystentem, ojciec Blanche i Jane, jej przyjaciółka ze szpitala psychiatrycznego. Wspomina się o romansie Skłodowskiej z żonatym fizykiem Paulem Langevinem i upokorzeniach, jakie musiała znosić, kiedy list do kochanka ukazał się w prasie. Wszystko to dostarcza mnóstwa pasjonujących wątków, które wystarczyłyby na kilka filmów i powieści. Jednak mam wrażenie, że teatr nie potrafił tym razem tego potencjału w pełni wykorzystać.

"Nic takiego by się nie stało, gdybym była mężczyzną" - piszą kredą na ścianie Blanche (Anna Ilczuk) i Marie (Marta Zięba). Trudno im nie przyznać racji - mężczyźni dostrzegają w nich wprawdzie tajemnicę czy nieznany kontynent, jak mówi Charcot, ale w swoich wyprawach znajdują na nim tylko świat oszalałych zmysłów i zwierzęcego pożądania. Marie przed pułapką, jaką na kobietę zastawiają mężczyźni, ucieka w naukowe badania i chłodny dystans, za którym próbuje się ukryć. Dla Blanche cały sens życia kryje się w poszukiwaniu miłości, co czyni ją kompletnie bezbronną.

Freud (Michał Opaliński), choć jego rola w dramacie wydaje się - w porównaniu z innymi bohaterami - marginalna, pojawia się tu nieprzypadkowo. Całą czwórkę (Halina Rasiakówna jako Jane pojawia się na scenie zaledwie przez chwilę, w genialnym zresztą epizodzie) - Blanche, Marie, Freuda i Charcota (Wiesław Cichy) zastajemy w przestrzeni będącej rodzajem czyśćca, gdzie - jak podczas zbiorowego psychoanalitycznego seansu - próbują odtworzyć swoje wzajemne relacje, ułożyć fragmenty układanki w jedną całość. Stąd beznamiętny ton, jakim wypowiadają kolejne kwestie i który staje się pułapką w tej inscenizacji. Bo podczas trwającego dwie godziny spektaklu nie udaje się utrzymać na scenie odpowiedniej temperatury i napięcia. Wszystko zasadza się tu na granicy między próbą utrzymania dystansu, a jego kruszeniem - poruszanie się po niej jest jak balansowanie na cieniusieńkiej, delikatnej linie.

Pod tym względem niepodzielnie króluje na scenie Anna Ilczuk. Przy ograniczeniach nałożonych na nią przez reżysera udaje jej się osiągnąć maksimum możliwości, pokazać wulkan drzemiący pod pozorami obojętności. Odnosi się wręcz wrażenie, że nawet gdyby kazano jej grać małym palcem u nogi, i tak skupiałaby na sobie całą uwagę widowni. Jej kreacja niesie spektakl, sprawiając, że reszta bohaterów, zagranych zresztą całkiem przyzwoicie, staje się tylko tłem dla niej. Na Scenie Kameralnej zamiast Blanche i Marie widać Blanche i innych. W efekcie, mimo że dramaturgicznie ciężar został tu sprawiedliwiej rozłożony, w spektaklu momenty prawdziwie elektryzujące sąsiadują z kompletnie pozbawionymi napięcia, czy może - co wydaje się odpowiedniejsze w tym kontekście - promieniowania. Ponieważ jednak w samym tekście ono wciąż pulsuje, mam nadzieję, że na którymś z kolejnych spektakli zobaczymy mistrzowski kwartet w miejsce koncertu solo.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji