Artykuły

"Operetka"

PRO: Polaków portret własny

Jestem Polakiem doprowadzonym do ostateczności przez Historię - pisał Witold Gombrowicz w Argentynie. Te słowa mógłby powtórzyć także Jerzy Grzegorzewski, który w Teatrze Narodowym z podziwu godną konsekwencją, korzystając przede wszystkim z utworów Wyspiańskiego i Gombrowicza, kreśli "Polaków portret własny". Opowiada o naszych rozterkach, lękach, niespełnionych nadziejach. Grzegorzewski jest bardzo uparty w pokazywaniu marazmu, jaki nieodłącznie, również dzisiaj, towarzyszy nam i naszym działaniom. Najbardziej jaskrawym tego przykładem była jego "Noc listopadowa", a potem "Wesele". Kolejnym rozdziałem tej opowieści o nas samych jest "Operetka".

Wśród widzów, którzy mają w pamięci znakomite i klasyczne już dziś przedstawienia Dejmka i Prusa, wersja Grzegorzewskiego może wywołać sporo kontrowersji, bo nie ma co ukrywać, jest to wersja autorska, podobnie zresztą jak autorski jest teatr Jerzego Grzegorzewskiego.

W tej "Operetce", jak chciał Gombrowicz, są więc operetkowe postacie, operetkowa akcja i operetkowe mity. Ale pod tą "bosko idiotyczną" warstwą kryje się świat zmierzający ku zagładzie. Świat pełen frazesów i pustych słów. Ludzie pogrążeni w marazmie i czekający na cud. Tym cudotwórcą ma być mistrz Fior, który "zaprojektuje" im nowe życie, wyzwalając też siłę działania. U Grzegorzewskiego ów Mistrz to jednak postać tak skompromitowana i bezwolna jak Mówca w "Krzesłach" Ionesco. Fior Wojciecha Malajkata ani przez moment nie przypomina bowiem pełnego elegancji i szalonych pomysłów światowca. Raczej... prowincjonalną, emerytowaną krawcową pracującą w mrocznej suterenie.

Gwiazdami pierwszej wielkości są w tym spektaklu przede wszystkim debiutujący na scenie Narodowego Igor Przegrodzki, który wcielił się w postać księcia Himalaja oraz Ignacy Gogolewski jako Hrabia Szarm. Obaj panowie także i tym razem potwierdzili swój profesjonalizm, obdarzając swe postacie nienagannymi manierami, a także sporą dawką humoru. Świetny i bardzo groźny zarazem jest hrabia Hufnagiel Mariusza Benoit, postać, którą, jak chciał autor, w każdej sytuacji potrafi znaleźć swoje miejsce. Przezabawni są szanowny Ksiądz Proboszcz Jerzego Łapińskiego oraz złodziejaszkowie Sławomir Federowicz i Łukasz Lewandowski. Nie ulega też wątpliwości, że Paulina Kinaszewska jest Albertynką pełną naturalności i swobody.

Jan Bończa-Szabłowski

KONTRA: Dezinterpretacja

Gaz sączący się z pryszniców, pięciu żołdaków w identycznych szynelach równocześnie podrzynających sobie brzytwami własne gardła, ta sama grupa osuwająca się na ziemię po zwolnieniu migawki aparatu fotograficznego. Nie, to nie rocznicowa akademia ani program artystyczny poświęcony martyrologii narodów. Tak Jerzy Grzegorzewski widzi "Operetkę" Gombrowicza na narodowej scenie.

Operetka, to według pisarza jedna z najszczęśliwszych form, jakie wytworzyły się w teatrze. Holokaustowo-witkacowsko-kantorowskie podteksty mogłyby więc w tym utworze budzić jedynie zdumienie, gdyby nie ich tendencyjność, śmiało zmierzająca w stronę banału. Zaskakujące, bo tego właśnie reżyser chciał uniknąć - jak można by sądzić z jego przedpremierowej wypowiedzi. Zwracając uwagę na trudności, jakie sprawia mu rozwiązanie końca drugiego aktu, stwierdził, że światło latarki Fiora wyławiające z ciemności hakenkreuze na strojach postaci biorących udział w konkursie na modę przyszłości, to banał. W jego przedstawieniu Fior nikogo nie oświetla, lecz z egzemplarza sztuki stosowne fragmenty po prostu... odczytuje. Pomysł, zaiste, godny rozważenia. Zamiast irytować się na przedstawienie, gdzie niemal wszystko jest na odwrót, niż założył autor, można sobie w zaciszu domowym otworzyć "Operetkę", a resztę dopowie wyobraźnia.

Wyobraźnia inscenizatora każe mu omijać "rafy" tekstu Gombrowicza szczególnie pomysłowo. Grzegorzewski wycina całe pola konfliktów. Rozszalałe, czyniące rewolucję lokajstwo to w inscenizacji w Narodowym sześciu facetów wygniatających stołki i wykrzykujących coś niby buńczucznie, acz od niechcenia.

Akcja wlecze się podobnie - niemrawo, wręcz ospale. Muzyka jest mdła i niemelodyjna, a jej wykonanie - żałosne. Nieokreślone motywacje bohaterów nie rządzą się żadną logiką i najmniejszą psychologią, choćby nawet operetkową. Co najdziwniejsze, w tej śmiertelnie nudnej, acz z patosem wystylizowanej akademii z ambicjami podsumowania mijającego wieku, bierze udział plejada znakomitych artystów sceny. Niestety, bezsensowna inscenizacja paraliżuje ich do tego stopnia, że poszczególne role bardziej można rozpatrywać w aspekcie profesjonalnego blamażu niż osiągnięć. Specjalne podziękowania należą się Beacie Fudalej (Księżna Himalaj), która rok temu w Starym grała jeszcze studentkę, a dziś przyszło jej odtwarzać matkę... Ignacego Gogolewskiego (Hrabia Szarm). W tej sytuacji dziw bierze, że Albertynki nie zagrała Nina Andrycz.

Janusz R. Kowalczyk

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji