Artykuły

Źli faceci, zniszczone kobiety

"Ofelie" w reż. Wiktora Rubina w Teatrze im. Horzycy w Toruniu. Pisze Grzegorz Giedrys w Gazecie Wyborczej - Toruń.

"Ofelie" są pierwszym spektaklem w nowym sezonie Teatru Horzycy - tonem zasadniczym są tu relacje damsko-męskie. Wypada mieć nadzieję, że przedstawienie nie wytyczy kierunku, w którym będzie zmierzał cały ten program.

Sztuka Jolanty Janiczak w reżyserii Wiktora Rubina kieruje naszą uwagę na trzy głośne związki: Sylvii Plath i Teda Hughesa (w tych rolach Daniel Hryc i Matylda Podfilipska), Francisa Scotta Fitzgeralda i jego żony Zeldy (Tomasz Mycan i Jolanta Teska), Augusta Rodina i Camille Claudel (Grzegorz Wiśniewski i Aleksandra Bednarz). Zasadniczy wniosek płynący z "Ofelii" jest naiwny: ciężko żyć z artystą, a za wielkością każdego twórcy kryje się osobista tragediajego bliskich. Bo on zdradzi, zmaltretuje psychicznie, zostawi po sobie emocjonalne i fizyczne zgliszcza, będzie żerował i pasożytował, zaspokajając swoje chucie i nie dając nic w zamian za całkowite poświęcenie, macierzyńską niemal troskę i inspirującą intelektualną obecność. Hughes obawia się talentu Plath, Fitzgerald kopiuje całe fragmenty pamiętników Zeldy do "Wielkiego Gatsby'ego", a Camille Claudel jest artystką bardziej utalentowaną i wszechstronną niż jej mistrz Rodin.

Mężczyźni są portretowani poprzez swoje wady, są bardziej typami niż osobami, które przechodzą emocjonalne i fizyczne przemiany. Rodin to jedynie rozkochany w sobie abnegat, Fitzgerald - złote dziecko amerykańskiej literatury - nie trzeźwieje. Nieco litości autorzy - Janiczak jest zarazem dramaturgiem tego przedstawienia - okazują Hug-hesowi, którego zdają się rozgrzeszać z doprowadzenia Plath do samobójczej śmierci. Może właśnie dlatego w rolę angielskiego poety wciela się Matylda Podfilipska. Partnerka Hughesa - przekonująco gra ją Daniel Chryc - jest odmalowana już w ciemniejszych barwach. To osoba, która dla chwili sławy wydaje się zdolna do odebrania sobie życia. "Ofelie" posługują się jednoznacznym wartościowaniem: kobiety są bogte wewnętrznie i złożone, mężczyźni przypominają figurki z papier mache, które nie mają większego znaczenia.

Spektakl ma jednostajny rytm, napięcie nie wzrasta, brakuje zwrotów akcji i mocnego akcentu w finale. Postaci nieustannie prowadzą długie monologi, w których roztrząsają małostki swoich biografii. Rzadko pozwalają sobie na dialogi. Zamiast przeżywać, wolą wygłaszać opinie. Sztuka niemiłosiernie się dłuży i nie zaskakuje. Pojawia się w niej zaledwie kilka ciekawych scen - Claudel śpiewa "Fm a party girl" do mikrofonu przykrytego folią i gdy ktoś poleje go wodą, powstaje wrażenie, jakby padał deszcz. Wszystkie motywy teatralne, które ciekawie się zapowiadają, znikają w morzu słabej literatury. Obok tego pojawiają się kuriozalne tematy, jak przygotowanie żywego różańca, aby uczcić ofiary aborcji.

Autorzy rozpoczęli zbyt wiele wątków, a tylko jeden z nich tak naprawdę zasługuje na uwagę: to historia Teda i Sylvii. Pozostałe tematy w zasadzie służą jako ilustracja głównej tezy sztuki o roli kobiety w życiu artysty. Z zupełnie niezrozumiałych względów reżyser i dramaturg wprowadzają ramy współczesne do biografii osadzonych w różnych czasach. Mamy Arielię, która ożywia bohaterów we współczesności. Postać, w którą wcieliła się Anna Romanowicz-Kozanecka, nic w zasadzie nie znaczy. Dekoracjąjest też Człowiek z Lasu (Łukasz Ignasiński), który na początku sztuki rąbie drewno, a później przechodzi z siekierą w zębach między bohaterami. To tępa męskość, której znakiem jest siła fizyczna? To pęd mężczyzny ku zniszczeniu? Człowiek z Lasu zajmuje tylko przestrzeń na scenie i kradnie czas widzom. Na uwagę z tego znaczącego tła zasługuje jedynie Assia (Agnieszka Wawrzkiewicz) - autorzy kreują kobietę fatalną i muzę, która ponosi zasłużoną życiową porażkę. Szkoda aktorów.

"Ofelie" badają temat, który doczeka! się wielotomowych analiz - autorzy w biografiach słynnych kobiet nie doczytali się niczego nowego. Nie szykują aktu oskarżenia na system, który doprowadził zdolne kobiety do upadku - życia w cieniu ich mężczyzn. Nie pada ani razu wyjaśnienie, dlaczego te artystki tak kurczowo trzymają się tych chorych relacji. Przedstawienie pokazuje feminizm archeologiczny, sprzed ery telewizji, operujący dawnymi bohaterami i przebrzmiałymi sloganami, bazujący na ideologicznej kliszy i powstały na ideologicznej licencji. Autorzy wybrali losy kobiet sprzed emancypacji, ożywili je współcześnie, aby dokonały publicznej feministycznej paruzji. Nie trzeba się daleko rozglądać, aby spotkać tragedie, które dziś brzmią mocniej i bardziej rewolucyjnie: destrukcyjne relacje Amy Winehouse z ojcem, Nancy Spungen zadźgana przez Sida Viciousa, Kurt Cobain doprowadzony do samobójstwa przez nałóg i Courtney Love.

To mogłaby być dobra sztuka polityczna. Zawierajednak same słuszne truizmy - nie ma potrzeby ich powtarzać, bo wszyscy doskonale je znamy. Spektakl mógłby zdekonstruować mity założycielskie całego ruchu - bo początki feminizmu nie biorą się z fatalnej legendy Plath, ale zjednostkowego intymnego doświadczenia kobiecości i sprzeciwu wobec systemu, który nie dostrzega jej potrzeb. Tego w tym spektaklu ewidentnie zabrakło.

Sylvia Plath w "Ofeliach" opowiada, że po jej śmierci krytycy literaccy zastanawiali się, czyjej akt nazwać emancypacyjnym, czy estetycznym. Nie ma wątpliwości, że spektakl Rubina i Janiczakjest samobójstwem artystycznym i politycznym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji