Artykuły

Zapomnieć "Kabaret"

Jeśli ktoś zamierza wybrać się na przedstawienie pt. "Cabaret", musi pierwej wyrzucić z pamięci film Boba Fosse'a. Zapomnieć głos Lizy Minelli, gest Joela Greya, twarz młodziutkiego chłopca śpiewającego "Tomorrow belongs to me". Jeśli ktoś filmu nie widział (są tacy?) - niech idzie. Być może będzie się nawet bawił, nie wiedząc, że ogląda ersatz, który tak się ma do genialnego amerykańskiego dzieła, jak świeczka do żarówki.

Powie ktoś - teatr, to nie film - i ma swoje prawa. Nie narusza struktury arcydzieła, bo to w luźny tylko sposób korzystało z wątków musicalu Kandera i Masterhoffa (i wcześniejszej książki Isherwooda), który jest podstawą bydgoskiego widowiska. Inaczej działa zimne, wszystkowidzące oko kamery - inaczej patrzy widz, odbierający teatr we wspólnocie. Wszystko to prawda - w teorii. Praktyka niestety wykazuje, że tego, co genialne, niepowtarzalne - powielać, nawet w zmienionej formie, nie można. Inaczej mówiąc - nie warto, bowiem porównania z oryginałem uniknąć nie sposób. Któż chciałby oglądać kopię obrazu Leonarda, gdy tuż obok, w następnej sali wisiałby oryginał? Może konserwator? Fałszerz? Kopista?

Dajmy pokój tym refleksjom. Pora zająć się dziełem, które jednak - mniejsza, potrzebnie czy nie - powstało. Zrealizowano je dużym nakładem sił i środków teatru (reżyseria: Andrzej Maria Marczewski, scenografia Andrzej Markowicz, choreografia Jerzy Wojtkowiak, opracowanie muzyczne Tadeusz Woźniak, przygotowanie wokalne Kamilla Zygmunt), chciałoby się powiedzieć - rozrzutnie, skoro przedstawienie będzie grane tylko parę razy, bowiem kończą się prawa autorskie. Tym bardziej, że efekt starań jest mizerny, co gorsza - fałszuje w pewien sposób ukazywaną rzeczywistość. We wszystkich wersjach "Cabaretu", akcentem najbardziej wstrząsającym było bowiem zestawienie i wzajemne przenikanie się atmosfery szalonych, dekadenckich lat 20. Republiki Weimarskiej (ich wyrazem są sceny kabaretowe właśnie) i atmosfery czasów przełomu - przejmowania władzy przez zwolenników Hitlera. Przeczucie nadchodzącego czasu zbrodni. W bydgoskim przedstawieniu niby to jest, ale środki, jakich użyto, są prymitywne do bólu zębów. Jeśli bowiem orkiestrę damską złożoną po części z przebranych mężczyzn (baba z wąsami - salwy śmiechu na sali), ubiera się w finale w brunatne koszule - to jesteśmy w kręgu bajki o Czerwonym Kapturku i złym wilku. A w ogóle sceny rozgrywające się w kabarecie "Kit-Kat" są mniej więcej tak dekadenckie, jak barchanowe majtki pani Dulskiej i tak dowcipne jak bawarskie komedie erotyczne rodem z RTL. Egzystują przy tym w przedstawieniu jak gdyby osobno...

Cóż więcej? Sabina Studzińska, Piotr Milnerowicz i Leszek Polessa śpiewają nieźle, Jadwiga Andrzejewska także (choć wysila głos do granic krzyku). Piotr Siciński jako Bradshaw ma sporo wewnętrznej prawdy, Roma Warmus daje pannie Schneider nerwowe napięcie starzejącej się kobiety. Jadwiga Andrzejewska gra Sally Bowles tak, jak Jenny w "Operze za trzy grosze" - na krzyku, nieoczekiwanych intonacjach przywodzących na myśl kreacje Niny Andrycz w schyłkowym okresie. Nie jest w tym szalona, tylko zwyczajnie manieryczna.

Muzyka od czasu do czasu zagłusza wykonawców (może dla niektórych to lepiej?). Publiczność natomiast przyjmuje to przedstawienie gorąco, i - jak to jest w Bydgoszczy w zwyczaju podreżyserowaną owacją na stojąco.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji