Artykuły

Czuję się młodo

Sylwetka młodzieńcza, tylko siwizna pasuje do jubileuszu. KAZIMIERZ KOWALSKI od debiutu wiąże się z łódzkim Teatrem Wielkim, na tej scenie jutro będzie świetował 40-lecie pracy artystycznej - rozmowa z artystą.

Renata Sas: Zanim nadszedł czas arii, zapowiadała się baletowa, a potem rockowa kariera...

Kazimierz Kowalski: - Byłem w szkółce baletowej Feliksa Parnella. Kiedy na otwarcie Teatru Wielkiego wystawiono "Kniazia Igora" Borodina, znalazłem się wśród młodzieży uczestniczącej w "Tańcach połowieckich" obok takich znakomitości, jak Janina Niesobska czy Włodzimierz Traczewski. Potem był zespół "Dziwne Rzeczy", "Trubadurzy", ale zaczęły się kłopoty w szkole i mama zamknęła gitarę w szafie.

Brat miał być pianistą, został lekarzem, pan wybrał studia wokalno-aktorskie...

- W domu zawsze była muzyka i teatr, ojciec - aktor m.in. Teatru Jaracza - prowadził koncerty, był związany z kabaretem. Kiedy w Akademii Muzycznej powstał taki wydział, postanowiłem spróbować. Nie miałem pojęcia, jak się przygotować. Zaśpiewałem dwie piosenki. Za pierwszym razem się nie dostałem. Rok później spróbowałem z pieśnią Chorążego z "Hrabiny" Moniuszki oraz własną kompozycją i trafiłem do rozpoczynającego wówczas pracę pedagogiczną znakomitego artysty i nauczyciela Antoniego Majaka.

Każdy młody, zwłaszcza przystojny kandydat na operowego solistę, przede wszystkim marzy, by stać się sławnym tenorem. Czy profesor od razu miał pewność, w jakim kierunku rozwijać młody głos?

- Tam pedagogów już nie ma! Wspaniała intuicja i umiejętność kształcenia. Wspominam profesora, kiedy widzę, jak młodzi ludzie mierzą się z partiami, które powinni wykonywać za wiele lat albo nigdy.

Sukcesy zaczęły się już na studiach...

- Na III roku startowałem w międzynarodowym konkursie w Tuluzie. Dwóch pierwszych nagród nie przyznano, dostałem trzecią. Pewnie byłoby lepiej, aleja pierwszy raz w życiu śpiewałem z orkiestrą i nie bardzo rozumiałem jak "to działa". Potem był Kecal w "Sprzedanej narzeczonej" Smetany i zaczęła się praca w Teatrze Wielkim. Dużo wspaniałych doświadczeń i kryzys, z którego wyciągnął mnie Andrzej Straszyński, powierzając partię Don Alfonsa w "Cosi fan tutte" Mozarta.

Wielkiej scenie przez te wszystkie lata towarzyszyła estrada. Koncerty telewizyjne min. "Dobry wieczór tu Łódź", festiwale, 10 nagranych płyt, ponad 300 piosenek...

- Pamiętam pierwszy koncert. Było to w 1971 roku

w Filharmonii w Białymstoku. Z orkiestrą Henryka Debicha śpiewałem obok Andrzeja Hiolsłriego, Paulosa Raptisa, Marii Koterbsłtiej. Występowałem z orkiestrami Jerzego Miliana i Stefana Rachonia.

O co teraz najczęściej proszą słuchacze podczas koncertów?

- O arię Skołuby, piosenkę o mamie i oczywiście "Gdybym był bogaczem".

Co uważa pan za swoje największe bogactwo?

- Choć zabrzmi to patetycznie, płynie z serca: wartością nieporównywalną z niczym jest sympatia tych, którzy przychodzą na koncerty, siedzą na widowni podczas spektakli, z jakimi wędruje po Polsce prowadzona przeze mnie Opera Kameralna, przyjeżdżają co roku na festiwale do Ciechocinka. Tylko tegoroczny zgromadził 60-tysięczną widownię. To także słuchacze moich audycji w I programie Polskiego Radia, z którymi spotykam się co tydzień w nocy z niedzieli na poniedziałek przypominając mistrzów wokalistyki.

Nie tęskni pan za codziennością w teatrze repertuarowym?

- Szkoda, że nie ma mnie w stałym repertuarze łódzkiej opery, ale to nie ode mnie zależy.

Ma pan rzesze wielbicieli. Bilety na jubileuszowy koncert bez reklamy zniknęły w ciągu dwóch tygodni. Ale nie brakuje też oponentów rozliczających pana za jakość inscenizacji w Teatrze Wielkim, gdzie był pan dwukrotnie szefem...

- Obejmowałem zadłużony teatr. Kończąc dyrektorowanie w 2008 roku zostawiłem 1,5 mln zł zysku. Przez trzy lata odbyło się 18 premier operowych (m.in. "Halka", "Cyganeria", "Wesele Figara", "Opowieści Hoffmanna"), pięć baletów (m.in. "Śpiąca królewna" i "Jezioro łabędzie"). Te pozycje do dziś są grane. Nad realizacjami pracowali m.in. Antoni Wicherek, Łukasz Borowicz, Laco Adamik, Waldemar Zawodziński i Giorgio Madia. Kontrowersji nie da się ustrzec, ale też wykreślić z dokonań, np. pierwszej bezpośredniej, przekazanej na cały świat telewizyjnej transmisji "Strasznego dworu", do której dzięki TV Polonia doszło za mojej pierwszej dyrekcji. Wówczas zaczęły się też "Premiery z Expressem".

Mówimy o fundamentalnych dyrektorskich powinnościach, a podobno pan należy do tych wyjątkowych szefów, którzy nawet szklanki po sobie myją?

- To prawda. Lubię porządek i perfekcję. Tak jak mój mistrz prof. Majak. Nitkę na dywanie też natychmiast sprzątam.

Staranność w doborze ubrań świadczy również o pedanterii...

- Mam ich dużo, ale kupuję rzadko, bo sylwetka mi się nie zmienia (waga 71 kg przyp. rs). Nie ulegam nowinkom, wolę klasykę.

Ma pan opinię fana motoryzacji, który "ujeżdżał" ponad 60 aut.

- To się zmieniło. Już mnie to nie pasjonuje.

Do tego doszedł... traktor.

- Od pokoleń mam ziemię i uprawiam ją. To dla mnie bardzo ważne i pozwala zachować proporcje między tym, co dzieje się wokół i własną naturą.

Pana żona jest z wykształcenia śpiewaczką, choć nie wykonuje tego zawodu, a jaką drogę wybrał syn?

- Staś ma 21 lat jest studentem UŁ. Śpiewakiem nie będzie.

Koncertował pan w Europie i Ameryce, nie został pan ani w USA, ani w operze stołecznej. Ale życie, także zawodowe, po czterdziestu latach pracy się nie kończy; jak pan je planuje?

- Chciałbym pracować jeszcze przynajmniej dziesięć lat. Zdrowotnie i psychicznie czuję się młodo. Wierzę, że zachowam krąg przyjaciół, że będę prezentował spektakle Opery Kameralnej w małych ośrodkach, gdzie publiczność naprawdę czeka na kontakt ze sztuką. Cieszę się na jutrzejszy jubileuszowy wieczór!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji