Artykuły

''Nosferatu" Jarzyny. Wieczność jest nieskończenie długa

"Nosferatu" w reż. Grzegorza Jarzyny w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Tomasz Domagała w Gazecie Wyborczej.

"Nosferatu" w reżyserii Grzegorza Jarzyny. W Teatrze Narodowym w końcu o rzeczach ważnych - recenzja czytelnika.

Najbardziej przejmującą sceną "Nosferatu" w reżyserii Grzegorza Jarzyny jest scena, w której Artur (Adam Woronowicz) bierze w objęcia martwe ciało przyjaciela Quincy'ego (Krzysztof Franieczek), przykłada ucho do jego piersi i próbuje wsłuchać się w jego milczące już serce. Wierzy, że tylko w ten sposób - za pomocą zmysłów - można zgłębić śmierć, sprobować ją pojąć, nie pozbawiając przy tym martwego ciała godności. Musi jednocześnie obronić ciało przyjaciela przed zakusami doktora Sewarda (Jan Englert) i profesora Van Helsinga (Jan Frycz). Dobrze bowiem pamięta, jaki los spotkał z ich ręki ciało jego ukochanej Lucy (Sandra Korzeniak). Pozbawieni serca naukowcy w mechaniczny sposób zrobili sekcję zwłok, dokonali dokładnych badań wszystkich parametrów medycznych, rozczłonkowali ciało denatki, by w końcu wszystkie organy umieścić w formalinie "dla dobra ludzkości".

Obie próby dotarcia do istoty śmierci musiały zakończyć się fiaskiem. Pierwsza, gdyż jak wiemy, nauka dotąd nie znalazła sposobu na pokonanie śmierci, druga - paradoksalnie dlatego, że obiekt badań sam brutalnie kończy wysiłki każdego badacza. Woronowicz w swoim spazmie, w swojej desperackiej próbie zgłębienia ostatecznej tajemnicy poprzez miłość jest przejmujący. Chłód bijący od doktora i profesora jednoznacznie pokazuje nam, po której stronie stoi reżyser.

Przedstawienie, jego niespieszny, jednostajny rytm - wyznaczony przez powiewające w podmuchach wiatru firanki w wysokich oknach wielkiego pokoju - dotyka przede wszystkim problemu śmierci. Pierwsze dwadzieścia minut przedstawienia to bierne, beznadziejne na nią oczekiwanie. Złożona chorobą Lucy, spokojnie oczekująca swojego końca, przypomina bohaterkę "Melancholii" Larsa von Triera. U Jarzyny - tak jak u von Triera - koniec ziemskiego życia ma przynieść człowiekowi wybawienie. Tym razem nie jest to jednak koniec cywilizacji ziemskiej. Śmierć w koncepcji Jarzyny, zgodnie zresztą z mitem Nosferatu, przynosi wampir żywiący się ludzką krwią.

W przedstawieniu Jarzyny koncepcja postaci wampira jest zaskakująca i nieoczekiwana. Pozwala na otwarcie się starego, zgranego mitu na nieoczekiwane pola semantyczne. Cytaty z Biblii, scena w raju oraz wyraźna stylizacja Renfielda (Lech Łotocki), sługi wampira, na św. Jana Chrzciciela wskazują trop starochrześcijański czy - jak kto woli - żydowski. Nosferatu (Wolfgang Michael) jawi się tutaj jako "starotestamentowy", okrutny Jahwe, sprawiedliwie i po równo rozdający ludziom śmierć. Jego największą klęską jest to, że nie zna miłości. Będąca jej uosobieniem Mina (Katarzyna Warnke) przychodzi do Nosferatu w finale, żeby podzielić się z nim uczuciem. Jej ofiara zostanie przyjęta, lecz organizm wampira odrzuci jej krew. To dlatego w finale Nosferatu wymiotuje. Jego jaźń odrzuca miłość, ale nie może zapomnieć jej smaku. Odtąd nic już nie będzie takie samo. Zmiana przyniesie świadomość porażki. Porażka przyniesie decyzję o samounicestwieniu.

Jarzyna boi się bluźnierstwa, więc Bóg nie umrze z ręki człowieka (kołek profesora Van Helsinga), ale sam unicestwi się poprzez spotkanie ze wschodem słońca. Wydźwięk tej sceny jest dużo mocniejszy i dużo bardziej gorzki niż w filozofii Fryderyka Nietzschego, z którego koncepcją przedstawienia jawnie polemizuje. "Gdy Boga nie będzie - zostanie tylko śmierć", zdaje się mówić Jarzyna. Wizja to skrajnie apokaliptyczna i mroczna. Reżyser nie pozostawia też złudzeń co do obiecywanego Raju. W jego wizji Raj to ułuda, a "pragnienia należy kontrolować, gdyż wieczność jest nieskończenie długa".

Czy "Nosferatu" przynosi jakąś nadzieję? Tak, pokrzepienie ma przynieść miłość do drugiego człowieka. Nie może wprawdzie pokonać śmierci, ale może pomóc. Daje człowiekowi iluzję, że ma on na cokolwiek wpływ. Pozwala też zachować godność w obliczu śmierci. Tylko tyle i aż tyle.

Przedstawienie jest niezwykle piękne. Zrazu uderza nas jego niesamowity rytm. Rytm, który wyznaczają podmuchy wiatru poruszające firaną, dym snujący się po pokoju, jednostajny ruch postaci na scenie. W początkowej sekwencji na pierwszy plan wybija się zwłaszcza Lucy, będąca centrum teatralnego świata i punktem odniesienia całej akcji. W drugiej części przeistoczy się w postać o dużo większej dynamice. Szczególne brawa dla Sandry Korzeniak i reżysera za sekwencję kojarzącą się z obrazem Velazqueza "Panny dworskie". Postać przypominająca małą Infantkę była też na swój sposób nienachalnym i pełnym klasy cytatem ze słynnego "Wywiadu z wampirem".

Wyrazy uznania należą się całemu zespołowi aktorskiemu TR i Teatru Narodowego. Scenografia Magdaleny Maciejewskiej, niezwykła reżyseria świateł Jacqueline Sobiszewski oraz niepokojąca muzyka Johna Zorna dopełniają obrazu tego przedstawienia na deskach narodowej sceny. Cieszę się, że teatr tej rangi podejmuje dialog z najważniejszymi tematami w życiu człowieka. Tandetną zaś publicystykę i kalejdoskopowy sposób opowiadania historii pozostawia mediom masowym i prywatnym teatrom.

Tomasz Domagała (rocznik 1976) - absolwent teatrologii UJ; studiował też aktorstwo w PWSFTviT w Łodzi. W teatrze współpracował m.in. z Krystianem Lupą, Andriejem Moguchym. Obecnie pracuje przy realizacji "My Fair Lady" w reż. Magdaleny Piekorz w Operze Śląskiej w Bytomiu. Sam wyreżyserował przedstawienie "Bola de Cristal" w Teatrze Pradillo w Madrycie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji