Artykuły

Gdzie jest kapitan?

Stary Teatr przypomina tonący okręt, ale orkiestra wciąż gra. Bawimy się, jest dobrze. A żeby o tym przekonać, wznawia się spektakle Lupy, udając, że to bieżąca praca teatru. Rolę zasłony dymnej spełni też prawdopodobnie "Krum" Krzysztofa Warlikowskiego. Ów znakomity spektakl reklamowany jest jako koprodukcja warszawskich Rozmaitości i Starego. Jak zwał, tak zwał, ale każdy stwierdzi, że w istocie jest to przedstawienie Rozmaitości z gościnnym udziałem kilku krakowskich aktorów o - o kryzysie w Starym Tearze pisze Jacek Wakar.

1.

Był bodaj czerwiec 1991 roku, między maturą a egzaminami na studia. Z dwoma kumplami wybrałem się do Krakowa. Jak zwykle przy takich podróżach, częstokroć z powrotami nocą, na korytarzu pospiesznego do Warszawy, celem był teatr. Stary Teatr. Poza tym jeszcze knajpy i wszystko, co wtedy było ciekawe. Ale najpierw Stary Teatr. Od niego wszystko się zaczynało. Znajomości, dyskusje po spektaklach długo w noc, przy dymie i wódce.

W tamten czerwiec wyprawa do Krakowa była inna niż wszystkie. Tak się złożyło, że od piątku do niedzieli, w trzy kolejne wieczory, z dwoma kosztującymi teatr kolegami widziałem w następującej kolejności "Ślub" Jerzego Jarockiego, "Braci Karamazow" Krystiana Lupy oraz "Wesele" Andrzeja Wajdy. Pamiętam, że oszołomieni dwoma arcydziełami na Wajdę trochę nawet wybrzydzaliśmy... Taki to był teatralny set. Na żadnej innej scenie w kraju absolutnie niemożliwy.

Taki Stary Teatr mnie ukształtował, wyznaczył horyzonty myślenia o twórczości reżyserskiej, czerpaniu ze scenicznej tradycji, rzemiośle aktorskim, co w jednej chwili staje się trudną do nazwania sztuką. Taki Stary Teatr określał punkty odniesienia, zdobywał bez wysiłku szczyty dla innych niedostępne. To bodaj Andrzej Wanat zauważył chyba po gościnnych występach z "Księżniczką Turandot" w reżyserii Rudolfa Zioły, że spektakle Starego Teatru najlepiej oglądać na przykład w Warszawie. Krakowska publiczność przywykła do mistrzostwa tego zespołu i w związku z tym ze zbytnią rezerwą traktuje jego dokonania. Przyjmując jej kryteria, łatwo zatracić właściwą miarę.

Co jeszcze pamiętam? Nisko zawieszoną kurtynę na scenie przy placu Szczepańskim, zrobioną z czarnego płótna, nie żadną aksamitną, ale surową jak wrota tajemnicy. I cichy dźwięk, gdy rozsuwała się w absolutnej ciemności, obwieszczający początek wieczoru. A wcześniej schody na pierwsze piętro i popiersie Konrada Swinarskiego. Wtedy byliśmy pewni, że jeśli ludzie Starego Teatru mówią o duchu Swinarskiego, jeśli przez wszystkie przypadki odmieniają "Konrad", "Kondzio", to wiedzą, o czym mówią, bo to przecież do czegoś zobowiązuje.

Bo Stary Teatr to tradycja Swinarskiego, Jarockiego, Wajdy, Lupy i jeszcze wielu innych. To swego czasu teatr niemal idealny, w którym spotykały się autorskie widzenia sztuki najwybitniejszych inscenizatorów, aby potem prowadzić ze sobą pasjonujący dialog poprzez przedstawienia. Nasz czerwcowy set z Jarockim, Lupą i Wajdą był tego najlepszym dowodem. I jeszcze mit zespołu, w którym nie ma gwiazd, bowiem przy obcowaniu z prawdziwym aktorstwem o czymś takim wręcz nie wypada mówić. Swinarski uciekał z Warszawy do Krakowa, tu swoich aktorów znaleźli Wajda i Lupa. Tutaj możliwy był "Ślub" Jarockiego, no i dziesiątki innych spektakli. Tu grali Ewa Lassek, Wiktor Sadecki, wielu innych. Nie było poza Starym takiego miejsca. Długo nie było.

2.

Dziś tamtego Starego Teatru już nie ma. Kiedy rozpoczął się jego upadek, który dziś przynosi długo ciągnącą się katastrofę? Może podczas dyrekcji Tadeusza Bradeckiego. Co prawda przynosiła ona wybitne inscenizacje, ale w artystach zaszczepiła niezmąconą niczym pewność o ich hegemonii nad całym, przynajmniej polskim, teatralnym światkiem. Efektem było aktorstwo półśrodków i minimalnego wysiłku, niemal do zera ograniczona, prawie niewidoczna reżyseria. A przy tym przekonanie, że oto jesteśmy teatralnym pępkiem świata, mamy monopol na arcydzieła. Tak zaczynał psuć się zespół z pozoru idealny.

Symptomatycznym zdarzeniem był słynny konflikt dyrektor Krystyny Meissner z aktorami. Z pozoru poszło o telewizor w teatralnym bufecie, ale to był jedynie pretekst. Chodziło o coś więcej - zburzenie hegemonii aktorskich gwiazd, wprowadzenie na powrót prawdziwej zespołowości, wreszcie ostateczne zburzenie wewnętrznego spokoju, który powoli przeradzał się w odrętwienie. Bo kiedy Jarocki i Lupa zaczęli pracować w Warszawie, a przede wszystkim w Teatrze Polskim we Wrocławiu, okazało się, że nie tylko w Starym powstają wielkie przedstawienia. Już wtedy w Starym Teatrze powietrze gęstniało. Wszyscy łaknęli wydarzenia. Bezdyskusyjnego, takiego, które zwróciłoby oczy wszystkich.

Konflikt z Krystyną Meissner spowodował odejście ze Starego grupy najwybitniejszych inscenizatorów - Wajdy, Lupy, Jarockiego, Grzegorza Jarzyny. Dyrekcja Jerzego Koeniga pozwoliła ustabilizować poziom w pobliżu tzw. średnicy, co jak na Stary Teatr nie było rzecz jasna wyczekiwanym osiągnięciem. Przyniosła też wydarzenia w rodzaju przedstawień Kazimierza Kutza "Twórcy obrazów" i "Spaghetti i miecz", ale to było za mało. Pragnienie ewidentnego sukcesu zaczęło palić gardło.

3.

Dyrekcję Koeniga, jakakolwiek by ona była, trzeba docenić dziś, kiedy Stary Teatr dryfuje gdzieś jak okręt bez kapitana, co chwila rozbijając się o skały. Wystarczy rzut oka na repertuar. Sąsiaduje w nim na przykład "Makbet" Andrzeja Wajdy z "Gang Bangiem" Pawła Sali i dwiema innymi sztukami, stanowiącymi pokłosie październikowego festiwalu Baz@art., który miał otworzyć Stary na młodych twórców. Powie ktoś, że to zamierzone działanie, że dyrektor Mikołaj Grabowski, mieszając ze sobą sprzeczności, chce stworzyć nową jakość. Problem w tym jednak, że sprzeczności nie ma. Przedstawienie starego mistrza oraz wprawki reżyserskich niemowlaków łączy właśnie jakość, a raczej jej brak.

W działaniu dyrekcji narodowej już teraz także (i tylko) z nazwy sceny daje się wyczuć popłoch. Skoro nie udało się z klasyką w mocno siermiężnym wydaniu, spróbujmy przebrać się w szaty awangardzistów i zabawmy w eksperymenty. Nikt nie zadaje jednak pytania o artystyczną klasę baz@artowych przedsięwzięć, która powinna tłumaczyć ich miejsce w stałym repertuarze. Dlatego na scenie pojawia się aktor w odkrywczej roli Nocnego Autobusu, a nieszczęsna Sandra liczy kochanków. Do siedemsetnego.

W Starym Teatrze nie istnieje już dialog inscenizatorów. "Makbet" okazał się przebraną w płaszczyk pozornej uniwersalności historyjką o dwojgu ludzieńkach, którym ubzdurało się, że powinni popełnić zbrodnię. Cóż z tego, że Andrzej Wajda mówił wiele o banalności zła i zbrodni bez kary, nakazywał czytać swe widowisko kodem Dostojewskiego. Gdyby mówił o banalności i nudzie spektaklu, byłoby to bliższe rzeczywistości.

Jerzy Jarocki ostatni ważny swój spektakl - Gombrowiczowskie "Błądzenie" - zrealizował w Teatrze Narodowym w Warszawie, tam również zapowiada "Kosmos". Wariacja na temat "Szewców" w Starym kompletnie mu się nie udała.

Wreszcie Krystian Lupa. Jego "Mistrz i Małgorzata", pozostający, jak deklarował sam reżyser, w zdecydowanej opozycji wobec powieści Bułhakowa, okazał się fiaskiem przykrym i niesmacznym. Miarą pychy inscenizatora było już podjęcie się pojedynku z pisarzem. Pozostał pretensjonalny bełkot.

Mimo to Lupa pozostaje guru, któremu w Starym zapewne niedługo wystawią pomnik. Ile już miesięcy szykuje "Zaratustrę"? Nieważne. Liczą się kolejne pokazy "spektaklu w budowie", które pozwalają pismom teatralnym przygotowywać monograficzne zeszyty jemu poświęcone. A premiera? Pewnie kiedyś będzie.

4.

Przypadek Lupy udowadnia, że w Starym Teatrze pycha zatriumfowała nad poczuciem rzeczywistości. Najlepszym przykładem spektakle Mikołaja Grabowskiego. Wybitny niegdyś artysta zaczął swą dyrekcję od "Tanga Gombrowicz", w którym to przedstawieniu połączył "Dziennik" z "Trans-Atlantykiem", kazał Janowi Fryczowi, Janowi Peszkowi, Jerzemu Treli i Krzysztofowi Globiszowi grać czterech Gombrowiczów (dlaczego nie było ich trzech albo jedenastu?), a publiczności śmiać się z niewybrednych grepsów. Przebojem miał stać się wieczór pt. "Sto lat kabaretu", który obok Grabowskiego reżyserowali Stanisław Tym i, co rzeczywiście zabawne, Krzysztof Materna. Materna w teatrze Swinarskiego? To już naprawdę kabaret. Widzowie przedstawienia zapamiętali, że częstowano ich wódką i kiełbasą. Wszystko to jednak było niczym wobec "Wyzwolenia". Premiera odbyła się 30 lat po słynnej inscenizacji Swinarskiego. Realizatorzy, jak głosi stugębna plotka, nie posiadali się z zadowolenia, mówiąc, że przy ich wizji tamten spektaklik to nic. Zobaczyliśmy popiskującego Konradzika, Harfiarkę w glanach, usłyszeliśmy song sacro-polo. Ni to kiepski kabaret, ni amatorski teatr. Wszystko zaś podlane, znowu, pychą i przekonaniem o własnej wyższości nad światem. Cóż, Mikołajowi Grabowskiemu ośmieszyć Gombrowicza się nie udało, ośmieszył kogo innego...

W "Wyzwoleniu" jako Stary Aktor wystąpił Jerzy Trela, Konrad z przedstawienia Swinarskiego. Jego słowa o wstydzie jak ulał pasowały do przedsięwzięcia, w którym wziął udział. Czy - mówiąc je - nie miał w ustach cierpkiego smaku? I jak słuchało się tego wielkim aktorkom Starego Teatru, Annie Polony i Izabeli Olszewskiej?

Na te pytania nie znam odpowiedzi. Wiem natomiast, że w spektaklach krakowskiej narodowej sceny nie widać dziś zespołu. Są chwyty pod publiczkę, grepsy, grymasy. Inna rzecz, że za takie ustawienie ról odpowiadają reżyserzy, a styl całości narzuca dyrekcja. Jednak w zespole Starego Teatru są aktorzy wybitni. Niektórzy tworzą znakomite role w Warszawie w Narodowym, Ateneum, w Teatrze Telewizji. Może więc nadszedł moment niezgody na obowiązujący w Starym status quo?

5.

Ostatni prawdziwie wielki spektakl Starego Teatru to byli chyba "Ocaleni" w reżyserii Gadi Rolla sprzed dziewięciu bodaj lat. Za dyrekcji Mikołaja Grabowskiego udała się jakoś rzecz spoza głównego nurtu repertuaru - wdzięczna "Opera mleczana". W normalnych warunkach byłby to drobiazg, na który w Starym nikt nie zwróciłby uwagi. Poza tym, w moim przynajmniej odczuciu, nie ma czego zbierać. Nawet "Niewina", mimo nagród, wydaje się tylko pretensjonalną sztuczką o wszystkim i o niczym, co udowodniła inscenizacja Pawła Miśkiewicza.

Stary Teatr przypomina tonący okręt, ale orkiestra wciąż gra. Bawimy się, jest dobrze. A żeby o tym przekonać, wznawia się spektakle Lupy, udając, że to bieżąca praca teatru. Tak było z "Rodzeństwem" i "Kalkwerkiem", który zgarnął krakowskie nagrody dla najlepszego spektaklu sezonu. Cóż z tego, że premiera arcydzieła odbyła się 14 lat temu.

Rolę zasłony dymnej spełni też prawdopodobnie "Krum" Krzysztofa Warlikowskiego. Ów znakomity spektakl reklamowany jest jako koprodukcja warszawskich Rozmaitości i Starego. Jak zwał, tak zwał, ale każdy stwierdzi, że w istocie jest to przedstawienie Rozmaitości z gościnnym udziałem kilku krakowskich aktorów. O wspólnym sukcesie nie może więc być mowy.

6.

Na razie trwa więc gra pozorów. A im dłużej trwa, tym gorzej. Bo do chwili, gdy krakowską narodową sceną rządzić będą pycha i samozadowolenie, trwać będzie marsz ku przepaści. Chociaż właściwie Stary Teatr już się w niej znalazł.

Bo Stary Teatr to jest upadły mit. Niestety.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji