Artykuły

Tylko dla wytrwałych

Przypadek zawiódł mnie kiedyś do miasteczka nad Zalewem Wiślanym. Był koniec sierpnia, słoneczny, nawet upalny. Na brzegu morza kawiarnia z tarasem, widokiem na zalew i drewniane molo. Normalne popołudnie w małym miasteczku pod koniec lata. Tylko ta pustka. Pusta kawiarnia, pusta plaża, nikogo na molo. Nieruchome morze i cisza przerywana piskiem jaskółek. Latały tuż nad głową, bez lęku, niczym nie spłoszone. Obrazek zwyczajny, a jakby nierealny. Z tą zupełną pustką naokoło i idiotycznym poczuciem samotnego trwania w miejscu, bez śladu ludzkiej obecności. Było w tym coś ze snu. Podawało w wątpliwość bezpieczną pewność w rzeczywistości znanej i przyjaznej. Jak w przedstawieniu Krystiana Lupy "Miasto snu" według powieści Alfreda Kubina "Po tamtej stronie" w Starym Teatrze.

Oto "Ja" - pisarz, twórca zostaje zaproszony do miasta snu, założonego przez niejakiego Paterę. Zostaje zaproszony lub też tworzy tę krainę sam, we własnej imaginacji. Nie ma to zresztą znaczenia. "Jesteśmy z tej samej materii co sny", twierdził Szekspirowski Prospero. Dla Kubina "świat - to jest siła wyobraźni". Dla Krystiana Lupy siła wyobraźni to teatr. Próbuje więc wyrazić to, co niepojęte, przeniknąć nieuchwytne, dotknąć tego, co niezrozumiałe. Przedstawić tajemnicę. W teatrze, który jest sztuką konkretną, a rzeczywistość w nim ma kontury realne. Zmaga się więc Lupa z czymś, co jest na granicy niemożliwości.

"Ja" (Andrzej Hudziak) zanurza się w scenerię sennego koszmaru. Jakieś miasto - domy, korytarze, schody, pokoje, okna, drzwi. Drzwi z samych ram można je spokojnie obejść, a przecież musi się przez nie przejść. I przedmioty. Mnóstwo przedmiotów. Instrumenty muzyczne, łóżko, stół, fotel na kółkach, miska... Są, mogą coś znaczyć lub nie, mogą być potrzebne, po prostu być. Są prawdziwe i szpetne. W tej normalnej, a jednocześnie zdeformowanej trywialności zamyka się ohyda codzienności, takiej samej po obydwu stronach, po tej i "po tamtej". Czasem z góry zjeżdża wielka gruba rura. Wejście do środka pozwoli zajrzeć w inną rzeczywistość. Może nie tyle inną, co inaczej widzianą.

"Ja" zostaje zaplątany lub zaplątuje w zdarzenia, sytuacje, przypadki, niesamowite, dziwaczne. Jest ich uczestnikiem lub obserwatorem. Skażony latem rzeczywistym i prawami, jakimi się on rządzi, doszukuje się tych praw także w tej krainie. Jego fantazja przerasta go. Staje się trybikiem w machinie przemocy, tym groźniejszej, że niepojętej i absurdalnej. Wszelki bunt jest bezsensowny, walka samotna i śmieszna. We śnie człowiek jest samotny. Mogą się tam plątać inni ludzie, są jednak albo osobni, albo wrodzy. Przechodzenie na tamtą stronę odbywa się w samotności. Zawsze. Jak wchodzenie w śmierć i jak poznanie, które nazwać można tworzeniem. "Ja" kroczy więc przez to inferno zupełnie sam. Towarzyszy mu wprawdzie postać nazwana Hektor Brendel (Piotr Skiba), samozwańca przewodnik, być może jego alter ego lub projekcja następnego stopnia świadomości. Jednak sam przebywa drogę do Patery, który jest twórcą, mózgiem i sercem krainy snu. Tylko że Patera jest mumią, martwą i drapieżną. Niczego nie wyjaśni, niczego nie pomoże pojąć. Postacie, jawiące się po tamtej stronie, wysnute z fantazji, rzadko są przychylne. "Ja" odczuwa samotność, bezradną, a więc rozpaczliwą. Koło inferna przebyte, pozostaje próba kontynuowania dzieła tworzenia świata imaginacji, zanurzenia się w nim. Ze świadomością, że świat z zewnątrz i z wewnątrz jest równie nieuchwytny i równie tajemniczy.

Ktoś zauważył, że historia wychodzi metafizyki wychodzi zawsze od prototypu uwięzienia. Więzieniem człowieka, każdego, jest jego ciało. Opuścić je można tylko w myślach, snach lub marzeniach. Służy do tego fantazja. To ona tworzy obrazy, luźny ciąg obrazów, które się zmieniają, nakładają, przenikają. Rozbija i przemienia rzeczywistość. Sny na jawie nazwano myśleniem obrazami. Czy można z tego świata odnaleźć drogę powrotną? I czy wtedy inaczej widzieć będziemy świat?

Krystian Lupa jest niewątpliwie artystą. Tworzy teatr własny, posługuje się właściwym sobie, w sposób specjalny użytym systemem znaków. Działa metaforą, klimatem, obrazem, który interpretowany być może wieloznacznie. Odwołuje się do wrażliwości, usiłuje podrażnić zadowoloną pewność siebie, podać w wątpliwość bezpieczne usadowienie się w codzienności - bliskiej, porażająco normalnej, poznawanej. Jest to teatr hermetyczny, dla niewielkiej grupy publiczności, która podda się jego sennej magii i zechce podłożyć pod nią własne niepokoje. Jeżeli je odczuwa. Można ten teatr odbierać, rozumieć, tłumaczyć po swojemu. Można się nim potwornie znudzić.

"Miasto snu" jest przedstawieniem autorskim. Są w nim obrazy bardzo piękne, teatralnie oryginalne, przejmujące. Ma atmosferę, oszołomienie czasem, który jakby zastygł i nie odmierza już godzin. Wszystko w tym teatrze jest zakomponowane - aktorzy, architektura sceny, ruch, muzyka, operowanie światłem. W ciągu luźnych obrazów tworzy Lupa wewnętrzną temperaturę spektaklu, jego zwolniony, udręczający rytm.

Wszystko to dotyczy pierwszej części pierwszego wieczoru, wypracowanej i wykończonej. Część druga wieczoru pierwszego jest już taka bardziej Kafkowska i mniej zaskakuje teatralną urodą. I wszystko byłoby w porządku. Niestety, cały spektakl ma pięć części, jedenaście obrazów i grany jest przez dwa wieczory. Niebywale długie. Nie do wytrzymania nawet dla zwolenników talentu Krystiana Lupy. Normalny człowiek, nawet teatroman, opuszcza zapewne teatr z uczuciem bezmiernej ulgi i krańcowego wyczerpania. Jeżeli nie wyjdzie w przerwie. Z bogactwa pomysłów rodzi się chaos, obrazy rozciągnięte ponad miarę stają się raczej kolejnymi etiudami, solowymi popisami gwiazd, niż tworem fantazji świadomie komponującej świat teatralnej imaginacji. Czegóż i kogo tam nie ma! I Teresa Budzisz-Krzyżanowska w charakteryzacji prosto z "Elżbiety królowej Anglii", i Ewa Lassek, i Jan Peszek kolejny raz zadziwiający elastycznością i łatwością deformacji, i Tadeusz Huk, który całkiem udatnie gra kawałek z "Króla włóczęgów". Ponadto jest w tym przedstawieniu parę ról zwracających uwagę, zagranych z poświęceniem, zrozumieniem wieloznaczności, wyczuciem klimatu i specyfiki tego teatru. A więc Magda Jarosz jako Istna Mata Hari, Ewa coraz lepszej Moniki Niemczyk, Melitta Lempenbogen Alicji Bienicewicz, Gautsch Jana Korwina-Kochanowskiego. Mimo to wieczór drugi wlecze się w ciężkiej atmosferze zanudzenia. Może temat zbyt pakowny, może plątanina obrazów, do których Lupa przywiązał się za bardzo, zatracając po drodze samodyscyplinę, powoduje, że wysiedzieć do końca i - co ważniejsze - zachować przytomną uwagę może tylko zaciekły masochista. Drugi wieczór sprawia wrażenie półproduktu, nie dopracowanego, rozmazanego i nadmiernie rozciągniętego w czasie.

Nie po raz pierwszy teatry raczą nas przedstawieniem nie dokończonym, które po premierze ulepsza się i poprawia. "Miasto snu" na pewno można było uratować od klęski, zachowując to, co w nim naprawdę ważne, z poszanowaniem wysiłku zespołu. Ale fantazja bywa despotyczna. Stać ją na zrodzenie pychy. Wtedy artysta przestaje być panem własnej wyobraźni, staje się jej ofiarą. Tworzy dla samego tworzenia, w radości, jaką daje delektowanie się własnymi pomysłami. A to już jest niebezpieczne.

Lecz mnie także zbytnio świat wypełniał i gdym pił, sam wystąpiłem z brzegów.

To Rainer Maria Rilke cytowany w programie.

Wizyta w mieście snu jest naprawdę, dla bardzo wytrwałych. Wszystko bowiem można znieść w teatrze. Z wyjątkiem nudy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji