Teatr bez słów
"Utwór sentymentalny na czterech aktorów" i "Przed południem, przed zmierzchem", dwa spektakle Piotra Cieplaka, przygotowane w Warszawie (z zespołem Montowni) oraz w łódzkim Teatrze Nowym, łączy jedno: brak słów. To utkane wyłącznie z ruchu i gry z rekwizytem pantomimiczne widowiska, napełnione muzyką na żywo (tworzoną przez duet SzaZa). Estetyka obu spektakli nie jest wprawdzie ta sama; w pierwszym widzimy wehikuł plastyczny najprostszego, jarmarcznego teatrzyku z elementami clownady, w drugim - precyzyjną choreografię teatru tańca. Można jednak się zgodzić, że oddzielenie od słów, poszukiwanie pozawerbalnych sposobów opowiadania mają w obu przypadkach to samo źródło. To nie nieufność wobec języka prowadzi Cieplaka ku pantomimie, lecz ciekawość, jak przebiega życie - poza refleksyjnym, elokwentnym, objaśniającym obszarem wysłowienia. Reżysera urzekła, by tak rzec, niewymowna codzienność.
Scenerię spektaklu "Przed południem, przed zmierzchem" stanowi przestrzeń mieszkania zaznaczona kilkoma niezbędnymi elementami. Jest kanapa i odwrócony tyłem do widza telewizor, z nieodłączną palmą w doniczce u boku. Lodówka w kuchni, tapczan i szafa w sypialni; prysznic i klozet. Nie ma ścian, ale kluczową rolę w przedstawieniu odgrywają szalejące na zawiasach, wciąż otwierane i zamykane drzwi i okna. Bo też jest to rzecz o monotonnym przeciekaniu czasu wszystkimi otworami ludzkiego świata. Od pierwszej sceny pięcioro ludzi wpada w powtarzalny neurotyczny rytm czynności: wstawania i opadania na ziemię, ubierania i rozbierania, wchodzenia i wychodzenia, otwierania i zamykania. Każda z postaci ma swoją trajektorię ruchów: samotna kobieta żyje między lodówką i stolikiem z telefonem, urocza elegantka drepcze na niebotycznych szpilkach między szafą, lustrem, toaletą i drzwiami, od pokoju do łazienki idzie w ślad za nią, wciąż gubiąc trop, ponury mężczyzna; dwaj inni pojawiają się z głębi, wracają z pracy, zawsze gotowi skręcić w zakazane rejony bójki, zabawy, nocy z kobietą. W ciasnym prostokącie sceny wszyscy bohaterowie żyją osobno, jakby ktoś wtłoczył ich, bez ich wiedzy, do jednego przezroczystego terrarium. Zagnieżdżeni w symultanicznej przestrzeni (czynszowej kamienicy, bloku, miasta) samotnicy poruszają się coraz szybciej, coraz bardziej nerwowo, rozpaczliwie - ich bezsensowny pęd przypomina przyśpieszone obrazki mrowiska. Ruch naprzód, przed siebie, z punktu A do punktu B staje się imperatywem codziennego działania, a w swojej skrajnej postaci neguje wszystkie prawa fizyczne: drzwi nie zamykają się już, lecz tkwią w dziwnym zawieszeniu, rozpędzone ciała nie zderzają się ze sobą, a prześlizgują szczelinami powietrza, milimetry od prawdziwej kolizji. Nikt nikogo nie widzi, do przypadkowych spotkań dochodzi za sprawą dotknięcia, cielesnego odruchu - w ten sposób w rutynę dnia dziennych lunatyków wchodzą ustylizowane sceny przemocy, walki, miłości, seksu, zazdrości.
Nieobecność słów w spektaklu nie jest wyłącznie konsekwencją wejścia we współpracę z zawodowymi tancerzami z grupy Dada von Bzdulow. To raczej sam teatr tańca skusił reżysera możliwością pokazania ludzkiej postaci od innej, pierwotnej strony. Człowiek obecny jest tu jako ciało - mające własną dynamikę, sposób poruszania się i hermetyczny język, którym zaznacza swoją obecność w przestrzeni. Nieme ciało zdaje się przejrzyste, silniej odbija się w nim emocjonalna kondycja bohaterów. Cieplak sprowadza przedstawienie nie tylko do pokazu mechaniki, rutyny i nudy codziennego życia, lecz do jeszcze prostszych elementów: sensualizmu i naturalnego potencjału znaczeń, jakie tkwią w fizycznej obecności i plastyczności aktora/tancerza. Jeśli chodzi o samą opowieść, "Przed południem, przed zmierzchem" budzi pewien niedosyt: przedstawione w nim historie wielkomiejskiej samotności wydają się dobrze znane, banalne jak arytmetyka miłosnych powiązań między pięcioma elementami ludzkiego zbioru. Perfekcja ruchów tancerzy, którzy działają raz jak soliści, to znów w krótkich wymiennych duetach, jest czymś niewątpliwie przyjemnym w oglądaniu, ale jakby wyzbytym głębszego dramatycznego znaczenia. Ten niezwykle ruchliwy spektakl jest w gruncie rzeczy statyczny, służący estetycznej kontemplacji.
"Utwór sentymentalny na czterech aktorów" pod wieloma względami znajduje się na przeciwnym biegunie: nie o choreograficzną perfekcję w nim chodzi, lecz o czysty gest budowania nieco pokracznej, naiwnej, humorystycznie uproszczonej kopii świata. Jeśli łódzki spektakl odnosił się do poetyki polskiego kina lat sześćdziesiątych, "Utwór sentymentalny...." sięga do konwencji teatru lalkowego i nieśmiertelnych lazzi rodem z komedii dell`arte. Wykonawcy na naszych oczach uruchamiają proste rekwizytorium, manipulują nim, animują, naprawiają i przestawiają jak rozklekotaną jarmarczną budę. Miejscem gry jest podest otoczony systemem linek, tyczek, zmontowanych z drewna i sznurka dźwigni. Za pociągnięciem sznurka powstaje cały, posklejany taśmą świat: tekturowe łóżko, drzwi i okno, celuloidowy prysznic z wyciętymi strumieniami wody, drzewo z papieru pakunkowego, papierowy pies, szczur i mucha. Patrzenie na ten teatralny recykling sprawia niezmienną radość: przedstawienie jest nieustającym plastycznym rękodziełem, inscenizuje się tu przed widzem sam proces kreowania scenicznych metafor. Aktówka ponurego urzędnika po otwarciu zamienia się w sfatygowane liczydło. Śpiący pod rynną kloszard wyciąga z rury wymiętą trąbkę i po paru próbach wygrywa na niej pierwsze takty "Błękitnej rapsodii". Zaparzanie porannej herbaty odbywa się przez spuszczenie do tekturowego kubka dyndającej na nitce saszetki liptona. Popołudniowy deszcz zwiastuje nawijana z dołu do góry szeroka wstęga papieru, w której wycięto najpierw pojedyncze krople, potem strugi, wreszcie żaby i ryby. W otworach deszczowej ściany przegląda się i nurza ręce zachwycony przechodzień. Te i podobne gry w przedstawianie świata środkami plastycznymi i dźwiękowymi (dowcipny i na pół improwizowany akompaniament zespołu SzaZa),spaja powracający motyw: osobliwego kalendarza złożonego ze znaków zodiaku i symboli meteorologicznych, przeciąganych na sznurze nad głowami aktorów. Od czasu do czasu w jazgocie klarnetu i trąbki pojawia się też ikonosfera miasta: znaki drogowe, strzałki i czerwone obwódki zakazów, a między nimi powoli sunące kobiece pantofelki na wysokim obcasie. W ten sposób odgrywana po wielekroć sekwencja codziennych czynności czterech bohaterów zyskuje cykliczną, dobową ramę. Życie postaci toczy się po własnych małych orbitach: wokół pracy, podlewania kaktusa lub drzemek pod rynną, a wyżej, nad ich głowami kręci się świat mniej lub bardziej zorganizowanego chaosu. Ciekawe, że cała pantomima jest mocno nasycona słowem, nieustannie się do niego odnosząc jak do nieobecnego, a nieodzownego znaku. Werbalna treść kryje się w każdym epizodzie - jako zostawione domyślności widzów, nienapisane dialogi i monologi. Językowy charakter ma przestrzeń miasta, zapełniona sprzecznymi i głośnymi komunikatami, które biją z obrazków i ikon. Wreszcie ludzka mowa zostaje pokazana jako magmowaty, nieartykułowany, muzyczny fenomen - przeróżnych odgłosów, jęków, syków, bulgotów, z których tworzy się codzienna rapsodia. Jeśli więc w łódzkim spektaklu ośrodkiem była cielesność, tu fundamentem są słowa i rzeczy dowcipnie pseudonimowane przez elementy papierowej maszynerii.
Aktorzy "Utworu sentymentalnego..." przypominają teatralnych komików; ubrani w za duże lub za małe spodnie, kraciaste marynarki, znoszone pulowery. Odtwarzają zarazem cztery charaktery, między którymi dochodzi do znaczącego przemieszczenia. Najważniejszy wydaje się kostyczny i śmiertelnie poważny "obywatel z teczką", który, w odróżnieniu od kloszarda, pana-z-okienka i pomysłowego włóczęgi, ma misję życiową do spełnienia. Owładnięty obsesją porządku i hierarchii, chciałby usunąć ze swojej drogi każdą niezewidencjonowaną istotę: od ślimaka i szczura po śpiącego człowieka. Sypia jak nietoperz w kabinie prysznicowej, by po przebudzeniu wyruszyć w drogę do pracy, kupić gazetę, kopnąć kloszarda, a wieczorem, z tą samą sumienną regularnością, wstąpić za pewien parawanik, nad którym świeci się czerwona latarnia. Nadchodzi jednak dzień, gdy praworządny, moralny stróż miasta popada w szaleństwo. Ścigany dniem i nocą przez znienawidzone szczury, sam wreszcie schodzi do rynsztoka i zamienia się, nie bez ulgi, w kloszarda. Tymczasem jego poprzednik na legowisku pod rynną znajduje otwarte drzwi do opuszczonego domu, którego lokator wyszedł na świat w garniturze, z radośnie dopiętą aktówką. Wzburzony przez sny i człowiecze fobie porządek rzeczy wraca więc do swojej cyklicznej formy.
Finał obu przedstawień Piotra Cieplaka przynosi pojednanie: samotni ślepcy odzyskują zdolność widzenia, kobiety trafiają w ramiona wiernych kochanków, domatorzy wychodzą ze swoich kryjówek, a funkcjonariusze państwa i prawa odnajdują zbawienie w rynsztoku. Pytanie tylko, czy nie jest to zbyt łatwe i tanie pocieszenie, a służący mu teatr - wyłącznie zabawą i estetyczną błahostką. Rzecz w tym, że Piotr Cieplak nie kryje swojego zauroczenia światem widzianym przez pryzmat naiwnej dziecięcej wyobraźni i optymizmu. Oba spektakle są otwarcie sentymentalne w tym sensie, w jakim scalanie rzeczywistości wydaje się równie niezbędne, jak ironiczne jej rozsadzanie. Sentymentalizm oznacza tu tyleż przywoływanie emocjonalnych klisz, ile rehabilitację prozaicznego wymiaru życia, który w najprymitywniejszym teatrzyku czterech clownów - zamienia się w poezję.