Artykuły

Wspaniałe przeżycie z wątpliwościami

"Tristan i Izolda" Teatru z Chemnitz na Festiwala Hoffmannowskim w Poznaniu. Pisze Józef Kański w Ruchu Muzycznym.

Mało komu wiadomo, że E.T.A. Hoffmann [na zdjęciu], jeden z najbardziej fascynujących luminarzy wczesnoromantycznej epoki, spory i dość ważny etap swego barwnego życia związał z ziemiami polskimi.

Prawnik z zawodu, działał jako sumienny pruski urzędnik - asesor, a potem radca stanu - w Poznaniu (gdzie się notabene ożenił), a następnie w Płocku oraz w Warszawie, gdzie u progu XIX wieku wespół z Józefem Elsnerem założył Towarzystwo Muzyczne i organizował pierwsze w naszej stolicy koncerty symfoniczne. Aby więc przypomnieć współczesnym te fakty oraz postać artysty, dyrektor poznańskiego Teatru Wielkiego Sławomir Pietras postanowił przed pięciu laty zorganizować tamże Festiwal Hoffmannowski, przyciągając do współpracy organizacje prawników Brandenburgii i Dolnej Saksonii tudzież powołując stosowny polsko-niemiecki zespół doradczy.

Tegoroczny, piąty już Polsko-Niemiecki Festiwal Hoffmannowski (2-22 kwietnia), przypomniał postać i wielostronną twórczość swego patrona, w tym dopiero niedawno wydobytą z zapomnienia romantyczno-fantastyczną operę "Ondyna"; poprowadził jego śladami po Poznaniu, zaprezentował kilka mniej więcej współczesnych mu dzieł scenicznych, a także pozycje nowsze (Penderecki, Szostakowicz/Meyer).

Prawdziwym jednak wydarzeniem okazało się przywiezione przez zespół operowy Teatru z Chemnitz przedstawienie Wagnerowskiego dramatu muzycznego "Tristan i Izolda", nie oglądanego w Polsce bodaj od końca lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku.

Było to bowiem przedstawienie bez żadnej przesady znakomite - z rzędu tych, jakie nieczęsto można dziś spotkać nawet w renomowanych ośrodkach Wagnerowskiej sztuki. Ujmowała niezwykła szlachetność brzmienia orkiestry -już od pierwszego wejścia wiolonczeli intonującej motyw miłości zwieńczony słynnym "akordem tristanowskim", całe zaś ogromne dzieło pod batutą Niksy Barezy, świetnego dyrygenta chorwackiego, rozwijało się z fascynującą przejrzystością i logiką, niosąc w każdym niemal momencie ogromny ładunek dramatycznej ekspresji.

W roli tytułowej amerykański tenor John Charles Pierce imponował blaskiem bohaterskiego głosu, a nadto wspaniałą postawą (chyba 190 cm wzrostu!) oraz inteligentną grą sceniczną. Jego partnerka Sue Patchell zaś, jako Izolda, ujmowała szlachetnym, ciepłym brzmieniem swego sopranu (co prawda raczej typu "lirico spinto" aniżeli w pełni dramatycznego, jakiego wymaga ta partia) oraz finezją prowadzenia frazy. Bardzo dobrym Gorwenalem był Jiirgen Freier, a Brangeną - Donna Morein; tylko chiński bas-baryton Yue Liu jako król Markę odstawał trochę od tego świetnego grona (może zresztą akurat był w nieszczególnej formie?).

Reżyser Michael Heinicke, przy współpracy scenografa Reinharta Zimmermanna, nie mógł oczywiście -jak to jest obecnie w modzie - odmówić sobie paru "oryginalnych" pomysłów, niekoniecznie zgodnych z treścią dzieła. Początek dramatu na przykład, miast pokładu okrętu, ukazał widzom... fronton willi Wahnfried w Bayreuth, chociaż z oddali dobiegał śpiew sternika, a skądinąd wiadomo, że gorąca miłość Wagnera do Matyldy Wesendonck, jedna z potężnych inspiracji do stworzenia Tristana i Izoldy, kwitła, kiedy kompozytor nie mógł jeszcze marzyć o własnym azylu w Bayreuth. Dalej zaś - zamiast wnętrza namiotu ustawionego dla Izoldy na okręcie ujrzeliśmy mieszczański salonik z wygodnymi fotelami, kanapą i... fortepianem (być może właśnie na wzór Wahnfried?). Z kolei w akcie trzecim, ciężko ranny Tristan, miast na skalistym brzegu morskim, oczekuje ukochanej rozebrany do bielizny, spoczywając na zwykłym łóżku w jakimś wnętrzu - może na swoim zamku Kareol. Cui bono! Czy osiągnięto przez to coś ciekawszego albo lepiej służącego zasadniczej idei dramatu, aniżeli wskazuje to libretto i autorskie didaskalia? Nie wiadomo.

Trzeba jednak przyznać, że skąpą akcję tego dzieła poprowadził Heinicke sensownie oraz, co najważniejsze, uchwycił z powodzeniem niezwykłą atmosferę Wagnerowskiego dramatu, gdzie zapamiętanie w miłości rozbudzonej wypitym mimo woli czarodziejskim napojem prowadzi aż do zatracenia i chęci roztopienia się w niebycie, a na koniec do pragnienia śmierci - według bliskiej Wagnerowi podówczas pesymistycznej filozofii Schopenhauera - jedynej wyzwolicielki od doczesnych cierpień. Wielki zaś duet miłosny z II aktu (najdłuższy, jaki zna literatura operowa - trwa blisko 40 minut), z ogromnym czarnym słońcem w tle, symbolizującym noc, w której mrokach jedynie spełnić się mogą ekstatyczne uniesienia kochanków - pozostawił naprawdę ogromne wrażenie.

Było to w sumie wspaniałe przeżycie artystyczne. A przecież Teatr w Chemnitz uważany jest za scenę prowincjonalną...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji