Kiedy rola nie wyjdzie mówię: Panie Kaziu, nie poddajemy się
- Niech się rozpychają ci, którzy chcą. I potrafią. Kiedy poczuję czyjś ostry łokieć na sobie, powiem najwyżej: ej, kolego, nie rób tak. To trochę przykre obserwować, jak niektóre kariery dzisiaj wystrzeliwują niczym komety i po chwili gasną. To dość okrutne - mówi KAZIMIERZ KACZOR.
Na planie "Układu zamkniętego", który powstaje w Trójmieście, spotkał się Pan z Januszem Gajosem. A ja przypomniałam sobie, że obaj przygodę z aktorstwem zaczynaliście podobnie, od lalek. Tak było. Janusz Gajos debiutował jako szkapa dorożkarska.
- Tak dużych ról jak szkapa nie grałem. Ale były inne. Mój aktorski los zaczął się od Teatru Lalek "Groteska" w Krakowie. Po roku koledzy zorientowali się, że mi nieźle w tych lalkach idzie i stwierdzili, że powinienem zdawać do szkoły aktorskiej. Najpierw odpowiedziałem - dziękuje bardzo, już zdawałem. Ale namawiali tak długo, aż postawili na swoim. Na egzaminie było mi łatwiej, ponieważ wszyscy członkowie komisji byli kolegami z Groteski. Dostałem się na Wydział Lalkarski. Jednak przez całe studia pracowałem w Grotesce jako lalkarz.
Ale uciekł pan od lalek.
- Nie uciekłem. Poważnie o nich myślałem. Po uzyskaniu dyplomu lalkarskiego przed naszym rocznikiem otworzyła się szansa na zrobienie drugiego dyplomu - aktorskiego. Skorzystałem. Ma pani więc do czynienia z podwójnym magistrem.
Nie myślał Pan o tym, żeby do tych lalek wrócić?
- Wielokrotnie myślałem.
Lalki są wdzięczniejsze...
- Ale trudniejsze, wymagające techniki, większego wysiłku fizycznego. Lalkarstwo to bardzo trudny zawód. Chociaż rzeczywiście wdzięczniejszy. Recenzję z widowni otrzymuje się natychmiast. I to od najwdzięczniejszej publiczności, jaką są dzieci. Myślałem o tym nieraz, że gdyby mi się w aktorstwie powinęła noga, to spokojnie mógłbym do lalek
wrócić.
Aktor gra, dopóki może i dopóki go chcą. Próbował Pan się jakoś rozliczyć ze swoim zawodem? Policzyć sukcesy i porażki?
- Nie patrzę z zachwytem na wszystko, co zagrałem. Wyznaję zasadę, że należy krytycznie odnosić się do tego, co się zrobiło. A czy miałem sukcesy? Pewnie tak. Potwierdziła to publiczność i popularność, jaką odniosłem. Ludzie dziękowali mi za role, które ich wzruszyły, rozbawiły. Więc
oznaki pewnej przydatności w zawodzie otrzymywałem. Ale, prawdę powiedziawszy, ta granica między sukcesem a porażką w naszym zawodzie jest nieostra.
To znaczy?
- Zagrałem naprawdę drobniutki epizod w filmie Andrzeja Wajdy "Człowiek z marmuru". I za tę rólkę pułkownika UB otrzymałem więcej znakomitych recenzji, niż za całą dotychczasową pracę filmową. A za serial "Najdłuższa wojna w nowoczesnej Europie", który był kręcony po "Polskich drogach", dostałem znacznie więcej aktorskich nagród, niż za wcześniejsze filmy. Nagrody nie mogą być więc miernikiem. Najważniejsze, żeby nie uwierzyć w to, że się jest najwspanialszym.
Cóż to za pokolenie. Ta skromność. Dzisiaj trzeba się rozpychać. Krzyczeć - tutaj jestem.
- Niech się rozpychają ci, którzy chcą. I potrafią. Kiedy poczuję czyjś ostry łokieć na sobie, powiem najwyżej - ej, kolego, nie rób tak. To trochę przykre obserwować, jak niektóre kariery dzisiaj wystrzeliwują niczym komety i po chwili gasną. To dość okrutne.
Pan już wie prawie wszystko o zawodzie. Ale czy nie zazdrości Pan trochę tym młodym takiej ciekawości, świeżości?
- Wszystko jeszcze przed nimi. Ale ja zaczynałem inaczej. Doładowywałem się długo, jak akumulator, mając nadzieję, że przyjdzie moment, w którym trzeba będzie zetknąć te dwa bieguny i wtedy błyśnie. Pamiętam, jak marudziłem Zdzisiowi Maklakiewiczowi, który był moim kolegą w teatrze. Mówiłem mu: - Zdzichu, ty już w tylu filmach zagrałeś, jesteś taki sławny. Jak też bym chciał zagrać w filmie. A on na to - Kaziu, czekaj cierpliwie. Jeśli jesteś zdolny, to film przyjdzie do ciebie.
I film przyszedł, serial też.
- Miał rację. W dalszym ciągu uważam, że aktorstwo to w sumie zawód sprawiedliwy. Wcześniej czy później prawdziwy talent wypłynie. Pozorne sukcesy opadają na dno jak muł. Aktorstwo to ciężka praca do ostatniego dnia grania.
Nie ma romantyzmu w tym zawodzie?
- Naturalnie, że jest. Przychodzą takie momenty, proszę zauważyć, że mówię tylko o momentach, kiedy aktorowi wydaje się, że pokonuje grawitację. Że jest lżejszy, jakby mu skrzydła urosły. Znajduje z publicznością tę specyficzną więź. I potem ten huragan braw, który się rozlega...
Ale mówimy tylko o teatrze.
- Bo teatr to natychmiastowy sprawdzian. I jeśli myślę o moim zawodzie, to tylko o takich momentach, a nie o chwilach, w których się rozłożyłem na scenie jak żaba. Nie wiedząc, jak grać.
Bardzo się Pan katuje, kiedy rola nie wyjdzie?
- Nie wiem, czy to się nadaje do napisania, ale ja w takich chwilach "zwieram pośladki" i idę dalej. Panie Kaziu, bo ja tak się do siebie zwracam, nie poddajemy się - powtarzam sobie.
Ładnie Pan ze sobą umie rozmawiać. To trzeba przyznać. Mówiliśmy o nagrodach ale Pan zaznał też szalonej popularności. Trzy role zabetonowały Pana na amen w pamięci widzów.
- Ciekawe jakie, pani zdaniem.
Na pewno Kuraś z "Polskich dróg". Nie wiem, czy można sobie innego Kurasia, niż Pan wyobrazić.
- To pani powiedziała...
Poza tym Kotek z serialu "Alternatywy 4", no i Jan Serce.
- Dobrze, a ja bym jeszcze dodał "Najdłuższą wojnę w nowoczesnej Europie", bo to opowieść o pięknym fragmencie polskiej historii.
Telewizja rzadko przypomina ten serial.
- Nie rozumiem, dlaczego. To serial o tym, że jeśli my Polacy potrafimy się zorganizować w małym środowisku i sobie nawzajem pomagać, to jesteśmy w stanie oprzeć się takiej potędze jak Prusy, które próbowały zaanektować kawałek naszych ziem. A wracając do ról dołączyłbym, mimo wszystko, senatora ze "Złotopolskich" i "Zmienników".
Oczywiście, zapomniałam. Ale o którego bohatera jest Pan przez widzów najczęściej pytamy?
- To różnie wygląda. Posłużę się przykładem. Wieczorem, lekko podziębiony, poszedłem do nocnej apteki w Gdyni. Stanąłem w kolejce. I nagle pani, stojąca przede mną, odwróciła się mówiąc: - Dobry wieczór, to pan też choruje? Tak, proszę pani, jak każdy człowiek - odparłem. Na co pani zwróciła się do wszystkich w aptece: - Proszę państwa, przepuśćmy może senatora Złotopolskiego. Próbowałem oponować:
- Niech pani tego nie robi, przecież tu wszyscy potrzebujący. Na to odzywa się jakiś mężczyzna z przodu, wołając: - panie Kuraś, panie Kuraś, stań pan przede mną. Więc widzi pani, w jednej kolejce przypomniano mi dwie moje role.
I one są najczęściej przypominane?
- Na planie "Układu zamkniętego" podchodzi do mnie statysta i mówi, że Jan Serce to jego ukochany bohater. Bo on był takim Jankiem. Za chwilę statystująca nastolatka zagaduje:
- Proszę pana, byłam wstrząśnięta filmem "Pokój dziecinny". Genialny. Czy pan wie, gdzie mogłabym go dostać? Nie wiedziałem. Musiałem go sobie nawet gwałtownie przypomnieć.
To telewizyjny film sprzed lat, z udziałem pani Danusi Szaflarskiej i pana Zygmunta Hubnera. Zapomniałem o tym filmie, a ta dziewczynka mi go przypomniała. Na całe szczęście, jak pani widzi, nie stałem się tylko, na przykład, Kurasiem.
Uciekł Pan szczęśliwie z szuflady...
- Przy tak popularnych serialach grozi nam zaszufladkowanie. Rozmawiałem o tym często z moimi kolegami z teatralnej garderoby - Januszem Gajosem i Franciszkiem Pieczką. Obaj nie pozwolili na to, żeby jedna rola zaciążyła na ich zawodowym życiu. No tak, ale do tego trzeba mieć wielką osobowość i ogromny talent. Oni mają.
Mam wrażenie, że ostatnimi laty w Pana zawodowym życiu jednak mniej się działo. A jak się mniej dzieje, to człowiek się frustruje?
- Dobrze. Zarejestrowałem, że pani zauważyła dziurę w moim życiorysie artystycznym. Ale to dziura pozorna. Jest przecież teatr, w którym dosyć gęsto gram. Mam po kilkanaście przedstawień miesięcznie. Do niedawna intensywnie pracowałem w "Złotopolskich". Jest jeszcze radio, w którym się mocno udzielałem. Za co dostałem nagrodę Splendora. Moje życie wypełnione jest ciągłą pracą.
Potrafi się Pan zresetować tak, żeby zachować tę świeżość dziecka w zawodzie?
- Kiedy jestem zmęczony, umiem sobie powiedzieć - odpuszczam. I wtedy wypoczywam. Mam kilkanaście sposobów na to odpuszczanie. Żeglarstwo, komputer, książki, które namiętnie połykam. Oprócz rodziny, która jest w moim życiu najważniejsza, mam wiele pasji i pasyjek. I one mi fantastycznie służą w oderwaniu się od zawodu.
Kazimierz Kaczor jako żeglarz, o tym by można książkę napisać. Ale żeglarstwo to nie jedyne związki z Trójmiastem. - Ach proszę pani, ja mam tu od lat wielu wiernych przyjaciół, choćby w gdańskim oddziale ZASP. Tu też mieszka moja córka, która jest artystką Teatru Muzycznego.
Niedaleko więc padło jabłko od jabłoni....
- Jeżeli to jest jabłko, to bardzo dojrzałe i na pewno dużo ładniejsze, niż sama jabłoń.
Na zdjęciu: Kazimierz Kaczor na próbie Komedianta".