Artykuły

Festiwal z horyzontem

I Festiwal Teatru Nie-Złego w Legnicy podsumowuje Krzysztof Kucharski w Polsce Gazecie Wrocławskiej.

W Legnicy wymyślono Festiwal Teatru Nie-Złego. Nazwa trafna, bo i wiele spektakli naprawdę było niezłych. Czas na podsumowanie wydarzenia

Pierwszym punktem festiwalowego programu była legnicka premiera "Orkiestry", sztuki o zagłębiu miedziowym. O premierze legnickiej "Orkiestry" Krzysztofa Kopki pisałem oddzielnie, a to ona właśnie otwierała Festiwal Teatru Nie-Złego, na dodatek spektaklem charakterystycznym dla Teatru Modrzejewskiej, bo opowiedzianym w balladowej poetyce i wpisanym mocno w lokalne sztandarowe tematy. Tym razem była to historia miedziowego zagłębia niebanalnie opowiedziana.

Takie spektakle z lokalnym charakterem legniczanie oglądają jakby na co dzień, a festiwalową ofertę poszerzył, zapraszając twórców najróżniejszych teatralnych nisz. W tych niszach można znaleźć artystyczne zdarzenia lekceważące wszystkie modne trendy i kierunki. A nawet często rodzące się nawet na przekór obowiązującym estetykom.

To były bardzo piękne zdarzenia. W większości przypadków wybrane przez Kasię Knychalską i Jacka Głomba na festiwal Nie-Zły przedstawienia, były z zupełnie różnych teatralnych bajek. Czasem różnych aż tak, jak "Cholonek" teatru Korez i propozycja "Caffe Latte" [na zdjęciu] formacji muzyczno-tanecznej z Gdańska. "Cholonek, czyli dobry Pan Bóg z gliny" Janoscha był drugim festiwalowym punktem programu, zaraz po "Orkiestrze". I też stylistycznie, a także w sposobie podejścia do tematu bardzo jej bliski.

Ten katowicki spektakl, który był przebojem wielu festiwali, oglądałem pierwszy raz jakieś pięć lat temu i wydaje mi się, że stracił świeżość zupełnie i wyparowało z niego sporo energii. Trochę żal. Ci, którzy pierwszy raz się z nim spotkali, byli zachwyceni, bo to bardzo proste i mądre przedstawienie. Możemy się umówić, że legnicka "Orkiestra" i katowicki "Cholonek" były propozycjami z sąsiadujących ze sobą artystycznych parafii.

Dzieci, ale i dorosłych uwiódł oryginalnością wileński Teatr Lele swoją "Pozytywką" według Odojewskiego. Pomysłowe, niebanalne lalki, prosta i wzruszająca fabuła, niezwykle sprawni animatorzy i jakieś ciepło irracjonalne, które otulało to przedstawienie, dało wszystkim sporo przyjemności. Dla dzieci mogłoby być trochę mniej tekstu, ale to był ważny akcent. Dziś każdy szanujący się festiwal dba o dziecięce akcenty.

Żeby nie psuć końcowego wydźwięku, w środku napiszę, co mi sprawiło największą przykrość. Tym większą, że znam ten teatr i jego animatorów od lat, bardzo im kibicuję w ich oryginalnej drodze.

Przykro było wszystkim, bo Teatr Cinema z Michałowic nie tylko zlekceważył gospodarzy, ale też i widzów. Pokazał kalekie przedstawienie "Nie mówię tu o miłości". Na spektakl nie dojechał Darek Skibiński. Na dodatek ta okrojona wersja została zagrana przez aktorów tak, jakby ktoś ich za karę zmuszał do grania. Nie miało to nic wspólnego ze sztuką.

Uff...

Nareszcie mogę przejść do zdarzeń najprzyjemniejszych. Zawsze z wielką emocją czekam na kolejne zdarzenia teatralne firmowane przez Lecha Raczaka, bo też znamy się lata długie i do półwiecza zaraz czas będziemy odliczać. Lech sięgnął tym razem po "Ziemię Ulro" Czesława Miłosza i mocował się z jego metafizyką. W sensie obrazu Legniczanie, którzy oglądali przedstawienia w nadkompletach, mieli frajdę i wrażeń to się udało. Dla mnie trochę to nocne, plenerowe widowisko zabijały przydługie tyrady. Pan, który pilnuje tego postindustrialnego terenu, w którym Raczak zrealizował swoje przedsięwzięcie przesiąknięte filozoficznymi konstatacjami, zadumał się chwilę i stwierdził z przekonaniem, że prawdziwej sztuki zwykły odbiorca nie powinien rozumieć do końca, bo jak zrozumie, to przestanie go interesować. Coś w tym jest.

Nikt nie miał problemów z klimatami i niełatwą muzyką Kapeli ze Wsi Warszawa. Publiczność przyjęła ich entuzjastycznie, podobnie jak spektakl zakopiańskiego Teatru Witkacego "Bal w operze" według poematu Juliana Tuwima pod tym samym tytułem. Ten spektakl, jak większość, także oglądałem wcześniej i wydaje mi się, że wigoru nie stracił, choć nam, staruchom - myślę o Lechu Raczaku i sobie - nieodparcie kojarzy się z poetyckim teatrem sprzed lat czterdziestu, który we wrocławskim Kalamburze uprawiali z międzynarodowym powodzeniem Wowka Herman i Boguś Litwiniec. Autor tego gwałtownego powrotu poetyckiego słowa Andrzej Dziuk nie miał prawa tego oglądać, bo kiedy poetycki teatr odnosił największe sukcesy, był małym chłopcem.

Najprzyjemniejszym i najbardziej dla mnie ciekawym przeżyciem było spotkanie ze spółką: Teatr Dada von Bzdülöw & SzaZa. Gdański teatr to wspaniały, niezwykle twórczy duet - Kasia Chmielewska i Leszek Bzdyl - połączony artystycznym mariażem z dwójką wspaniałych muzyków - Pawłem Szamburskim i Patrykiem Zakrockim. Cały kwartet w niezwykłej artystycznej symbiozie zachwyca swoją wyobraźnią, swobodą, skłonnościami do improwizacji i cudownym, subtelnym poczuciem humoru. Wziąłem ich od razu do mojej kartoteki wyobraźni, choć trudno ich zaszufladkować, ale w tej mojej kartotece nie ma kartotek.

Legniczanie, którzy w nadkompletach oglądali wszystkie przedstawienia, mieli frajdę (sądząc po oklaskach) poznać różne horyzonty sztuki. Taki festiwal to wspaniała lekcja otwierająca umysły prawdziwych teatromanów, ale nieczyniąca w głowie przeciągu. Tym bardziej ważna, że na widowni dominowała młodzież. Ona też redagowała dowcipnie festiwalową gazetkę i stanowiła trzon wolontariatu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji