Aktorski klan
Henryk, Aleksander i Piotr Machalicowie wystąpili w Zielonej Górze - z którą znanych aktorów łączą prywatne wspomnienia - podczas Winobraniowych Spotkań w Lubuskim Teatrze. "Cena" A. Millera jest pierwszym spektaklem, w którym spotkał się cały aktorski klan. Jakie to uczucie: zagrać z rodziną na scenie? - pytaliśmy na początek każdej z trzech rozmów.
ALEKSANDER MACHALICA:
- Zmierzaliśmy w tym kierunku od dłuższego czasu. Henryk był najaktywniejszy w szukaniu tekstu, w którym moglibyśmy coś razem zrobić. I to on znalazł "Cenę". Potem pytanie: gdzie to robimy? Ze względu na różne czynniki, m.in. organizację pracy - każdy z nas gdzieś pracuje, koleżanka jest z Wrocławia - wybór padł na Teatr Nowy w Poznaniu.
- Co było najtrudniejsze?
- Zmieniające się terminy premiery. Poza tym nie było żadnych problemów poza tymi, z jakimi zmagają się aktorzy. To, że się pracuje z ojcem i bratem, w ferworze prób schodzi na margines.
- Wie pan, że "spektakl Machaliców" przyciągnął w Zielonej Górze nie tylko miłośników teatru?
- To miłe, że na widowni zasiądą znajomi, bliscy, koledzy, koleżanki, z którymi wiele lat się nie widziałem, z którymi przynajmniej w takiej formie możemy się spotkać.
- Najmocniejsze wspomnienie związane z miastem dzieciństwa?
- Więcej niż dzieciństwa, bo spędziłem tu czas od szkoły podstawowej do matury (rocznik 1972). Wszystko, co się wtedy zdarzyło, jest bagażem na całe życie.
- Co w tym bagażu zajmuje najwięcej miejsca?
- Sport... Skakałem wzwyż - świetna była wtedy grupa lekkoatletów Lumelu ze skoczkami, których prowadził Zbigniew Majewski. Edward Czernik, mistrz Polski, był dla nas wzorem. Skakał Klinger i Jurek Miliczenko: świetni, wspaniali ludzie... Tutaj biegał przecież Marian Filipiuk, olimpijczyk na 400 metrów. Później z lekkoatletyki się trochę wycofałem - graliśmy w koszykówkę. Krzysztof, mój brat bliźniak, osiągnął w niej niezłe rezultaty, ja - mniej. Ale sport nauczył mnie pracy, walki ze słabościami, dyscypliny, umiejętności podnoszenia się po porażce. Świat, w który potem wszedłem, nie jest tak odległy od sportu. Też jest się w jakiś sposób człowiekiem publicznym, też oczekuje się od siebie - widownia zresztą też oczekuje - wyników. W sztuce nie da się ich tak łatwo jak w sporcie zmierzyć, jednak porażki odbiera się podobnie. I że po nich trzeba iść dalej.
- Jak w sportowcu obudził się aktor?
- To się nie stało nagle. Poprzez ojca cały czas byłem blisko teatru i aktorów. Kiedy pracował w Warszawie, jeździliśmy tam na przedstawienia. W jakimś momencie dojrzała głęboko skrywana tęsknota za sceną. Zaczynałem w teatrze lalek w Bielsku-Białej.
- Od lat jest pan związany z Poznaniem.
- W żadnym teatrze tak długo nie byłem. M.in. ze względu na rodzinę zakorzeniłem się w tym mieście.
- Ma pan też rodzinę w Warszawie, gdzie ponoć łatwiej zrobić karierę.
- Pytanie: co dziś znaczy to słowo? Wie pani, dorastałem do teatru w innych warunkach, określonych też przez układ polityczny, w jakim żyliśmy. Wtedy nie liczyły się pieniądze, które dziś są głównym motorem i miarą karier. Aktor chciał się realizować jako artysta, nie patrząc, co z tego będzie miał. I tak mi zostało...
- Co uważa pan za swój największy sukces?
- Że ciągle trwam w tym zawodzie. Mimo że coraz trudniej go uprawiać.
PIOTR MACHALICA:
- Co to za pytanie: jak się gra z rodziną? Normalnie! Jesteśmy zawodowcami i kombinujemy, jak kto umie. Z Olkiem wcześniej już grałem. Z Heńkiem - też, nawet bardzo dużo; głównie - dramat amerykański, bo i w "Kotce na rozpalonym blaszanym dachu" i w "Kapeluszu pełnym deszczu", nie mówiąc o mniejszych rzeczach. Tu natomiast pierwszy raz żeśmy się w trójkę spotkali.
- Nie ma więc znaczenia, że jesteście rodziną?
- Bardzo duże! Nie musimy tracić czasu na długie rozmowy, żeby wiedzieć, czego od siebie chcemy. To bardzo skraca czas pracy. Zagraliśmy "Cenę" ponad 60 razy. Chwilami odczuwam wielką rozkosz z uprawiania tego zawodu, kiedy jesteśmy w trójkę na scenie.
- Wie pan, że "spektakl Machaliców" tak zelektryzował zielonogórską publiczność, że konieczne było dodatkowe przedstawienie?
- Realizując "Cenę", wiedzieliśmy, że część widzów przyjdzie do teatru z ciekawości: zobaczyć dwóch synów i ojca; w Zielonej Górze znanych wielu osobom z prywatnych relacji. Ale po 60 spektaklach już wiemy - zdążyliśmy to sprawdzić - że to nie jedyny powód, dla którego ludzie chcą nas oglądać.
- Najsilniejsze wspomnienie związane z Zieloną Górą?
- Spędziłem tu bardzo ważny w życiu czas od piątego do czternastego roku życia, czyli prawie dziesięć lat. Od mojego wyjazdu z Zielonej Góry upłynęło 30 lat... Został mi nieprawdopodobny sentyment do miasta. Nie ze względu na jakieś zdarzenie, ale cały ten czas, przerwany wyjazdem do liceum w Skwierzynie (tu miałem problemy, żeby się dostać: jakoś byłem słaby w nauce). Ale poza tym rokiem cała podstawówka, od pierwszej do ósmej klasy, to była Zielona Góra. Ulica Wesoła, Długa, Konopnickiej. Okolice amfiteatru z normalnym lasem, bez tych bloków straszliwych. Jola Sytar, koleżanka z podstawówki, z którą siedziałem w ławce... Pamiętam: pisała wiersze, sztuki. Graliśmy je w szkole.
Błogi czas, jak go teraz wspominam. Najbardziej pamiętam mamę, Olka i Krzyśka. Mocno utkwił mi w pamięci wyjazd de Skwierzyny: oderwanie od mamy i chłopaków, które musiało kiedyś nastąpić, nastąpiło bardzo szybko.
- Czy przyszły aktor dojrzewał w szkolnym teatrzyku?
- Nie mówię, że tego nie lubiłem, ale - bez cienia kokieterii - nigdy nie wyobrażałem sobie, że będę uprawiał ten zawód. Ja go znałem od kulis. Po przyjeździe do Warszawy, w Teatrze Narodowym (gdzie grał ojciec), pracowałem jako rzemieślnik, potem - pomocnik bibliotekarza, następnie - fotografa. I przyglądałem się kolejnym rocznikom, które wychodziły ze szkoły warszawskiej. Widziałem, jak wchodzą do teatru, np. Narodowego, i jak się toczą ich losy. Ktoś zaczyna istnieć, ktoś inny nie zaistnieje; choć wszystko odbyło się, jak trzeba: studia i dyplom z wyróżnieniem w tej samej szkole...
Nie wiązałem z tym zawodem żadnych iluzji. Był po prostu taki moment w życiu, że musiałem coś z sobą zrobić. Nie chciałem marnować czasu w wojsku. Może się uda? - myślałem. Późno bardzo, bo w wieku 22 lat, zdałem do szkoły.
- Najwyższa cena, jaką się płaci za uprawianie tego zawodu?
- Każdy płaci inną. Wszystko zależy od tego, jaki się ma stosunek do niego, do siebie stosunek. A ceny są rozmaite... "Każdy człowiek podejmuje w życiu decyzje. Nigdy nie wie, co z tego wyniknie. A jak się dowie, jest już za późno". Tu zacytowałem fragment "Ceny" A. Millera.
HENRYK MACHALICA:
- Wszyscy jesteśmy zawodowcami, prywatne relacje nie mają żadnego znaczenia. Mogą mieć znaczenie w innym sensie. Że ta sztuka akurat nas razem zetknęła i że mamy okazje częściej na siebie patrzeć.
- Pan o to szczególnie zabiegał. Dlaczego?
- Bo uważałem, że powinniśmy coś razem zagrać. Ja z Piotrem grałem, z Aleksandrem - nie. Trwało parę lat, zanim doszło do tej realizacji. Chłopcy się starzeli, zacierała się różnica między ojcem a synami. Trzeba było znaleźć sztukę dla trzech dorosłych mężczyzn.
- Zagra pan ją na bliskiej sobie scenie, przed widownią, która ma dla rodu Machaliców trochę rodzinny sentyment.
- Wszyscyśmy tu mieszkali, a Krzysztof, jeden z trzech moich synów, mieszka tu od 40 lat. Pracowałem w Lubuskim Teatrze przez trzy sezony. Potem wyjechałem, oni zostali z matką: czasy, kiedy o mieszkanie było trudno, utrudniały szybkie przeprowadzki.
- Kiedy pada hasło "Zielona Góra", co ono w panu otwiera?
- Młodość... Miałem wtedy - mówimy o przełomie lat 50. i 60. - koło trzydziestu lat. Wcześniej byłem w Jeleniej Górze i Bielsku-Białej, gdzie zaczynałem w teatrze lalek. Do zielonogórskiego teatru angażował mnie Jerzy Zegalski. Miał tu znakomity zespół, który - jak było w zwyczaju - przy zmianie kierownictwa zwykle szedł za dyrektorem. Zegalski, odchodząc, prosił, byśmy tego nie robili - nie chciał po sobie zostawić spalonej ziemi. Tłumaczył, że wprowadza człowieka, który po raz pierwszy będzie dyrektorem i chce mu ułatwić start: mowa o Marku Okopińskim.
- Jakie role z tego czasu są dla pana ważne po latach?
- Z wielu powodów - Peters w "Niemcach" Kruczkowskiego, które to przedstawienie robił Zegalski. Także rola Fiesca w "Sprzysiężeniu Fiesca z Genui" F. Schillera, barona w "Na dnie"... To były role, które zawsze w jakiś sposób aktora stawiały, jeśli się tym zadaniom podołało, dla mnie - szalenie ważne i istotne.
- Nie bał się pan grać na prowincji?
- Nie, ponieważ ja nigdy nie chodziłem do szkoły aktorskiej. Przyszedłem do teatru z ulicy. Dla mnie te miejsca terminu były szalenie ważne. Zakładałem, że potrzebuję 2-3 sezonów, żeby wziąć wszystko, co można od kolegów i reżyserów. A potem trzeba zmienić miejsce, ponieważ źródła inspiracji się wyczerpują.
Teatry prowadzone były wtedy przez silne indywidualności; ludzi, którzy teatr kształtowali - niezależnie od tego, czy wyrośli z ruchu studenckiego, czy z tradycji teatralnej naszej: w pierwszym przedziale mam na uwadze Okopińskiego, w drugim Zegalskiego, który bardzo tradycyjnie pracował i jakby dopieszczał ten teatr XIX-wieczny jeszcze. Okopiński wnosił do teatru coś szalenie oryginalnego, nowego, burzliwego. Były to wspaniałe czasy! I warto było je spędzić tam, gdzie działo się najciekawiej: na prowincji.
- Gdzie dziś powinien zaczynać absolwent szkoły aktorskiej?
- Tam, gdzie jest potrzebny. Nie może kierować się szyldem. Prawdziwy teatr to przedstawienie, nie - budynek czy struktura. Nie wiem zresztą, czy mogę cokolwiek radzić młodym ludziom: świat teatralny tak się zmienił...
- Najwyższa cena, jaką się płaci za uprawianie tego zawodu?
- ...samotność. Jeśli się ten zawód uprawia z pasją, jeśli poświęca się mu trochę więcej, nie traktując tylko jako rzemiosło, ale jako sposób na życie, płaci się samotnością.