Artykuły

"Chciałem studiować matematykę..."

Rozmowa z Jackiem Bunschem - reżyserem "Czarownic z Salem"

- POCHODZI pan z artystycznej rodziny - stryjeczny dziadek był pisarzem, stryj - scenografem i malarzem, dziadek - także malarzem, a ojciec jest grafikiem i pedagogiem. Czy tego rodzaju "obciążenie genetyczne" zdeterminowało wybór pana drogi życiowej?

- Niewątpliwie tak. Atmosfera domu, to, z czym człowiek się styka, ukierunkowuje nasze zainteresowania. Aczkolwiek muszę przyznać, że długo pasjonowały mnie inne rzeczy - w liceum np. chciałem studiować matematykę. Teatr nie był dla mnie wyborem przemyślanym, ale instynktownym. Studiowałem filologię polską i teatrologię w Krakowie, który zawsze przepełniony był artystyczną atmosferą. "Dziady" Swinarskiego, "Umarła klasa" Kantora, świetne przedstawienia Wajdy, niepowtarzalna atmosfera Teatru Starego, doskonale funkcjonujące teatry studenckie - to wszystko w jakiś sposób na mnie wpłynęło. Stąd też wybór kolejnego kierunku studiów - reżyserii dramatu.

- Często reżyseruje pan utwory należące do klasycznego repertuaru teatralnego - Cervantes, Dostojewski, Gombrowicz, Witkacy. Co się panu w tych tekstach podoba?

- To, że są po prostu świetne pod względem literackim. Można w nich znaleźć ciągle aktualne treści. Mam trochę problem z modnymi ostatnio sztukami... Nie neguję, że mogą one być ważne dla osób wchodzących w życie. Jeżeli ktoś uważa, że doskonale oddają one nasze czasy, to też nie będę się z nim spierał. Ale ja mam w stosunku do tych nowości mieszane uczucia. Nie boję się też zestawień z poprzednimi inscenizacjami - każdy spektakl to nowe jego odczytanie, inne osobowości aktorów...

- Wystawiał pan Witkacego ("Wariat i zakonnica") i Gombrowicza ("Iwona, księżniczka Burgunda") w teatrze w Odense, w Danii. Jak Duńczycy odebrali tak specyficzne sztuki?

- Fenomenalnie! Było to o tyle zadziwiające, że twórczość Witkacego nie była wtedy w ogóle tam znana. Duńscy widzowie wpisali ją po prostu w nurt szerszej polemiki z tradycją literatury skandynawskiej. Odbierali "Wariata i zakonnicę" jako parodię twórczości Ibsena i Strindberga, a zwłaszcza tego ostatniego. "Iwona" z kolei miała dla nich odniesienia do współczesności. Pamiętajmy, że Dania jest królestwem, monarchini ma na imię Małgorzata (czyli tak jak u Gombrowicza) i na dodatek też ma problemy z niesfornym synem.

- Co skłoniło pana do wystawienia w Szczecinie "Czarownic z Salem" Artura Millera?

- Doszliśmy z dyrektorem Adamem Opatowiczem do wniosku, że dobrze byłoby wystawić tę sztukę tutaj. W Teatrze Polskim są możliwości zrobienia z tekstu Millera świetnego, dużego spektaklu z interesującą obsadą. Proszę mnie tylko nie pytać, jak przebiegała moja współpraca z aktorami - o tym mogę opowiedzieć dopiero po premierze.

- Czego więc mogą oczekiwać widzowie?

- Opowieści o tłumionych ludzkich namiętnościach. O świecie, w którym nie znajdują one realizacji, nad którym nie można zapanować. O świecie, wydającym się być takim samym jak nasz, a jednak pełnym różnych demonów. "Czarownice z Salem" to również historia walki o zachowanie podstawowych ludzkich wartości, takich jak np. godność. W gruncie rzeczy zamysłem spektaklu jest uświadomienie widzowi, że pomimo scenografii i kostiumów historycznych jest to sztuka o przywróceniu systemu wartości, ważnego także dla współczesnych ludzi.

- Dziękuję za rozmowę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji