Artykuły

Czarownice z Salem

Na scenę Teatru Polskiego wchodzi sztuka Artura Millera "Czarownice z Salem". Przedstawienie zrealizowano ze sporym rozmachem. Na scenie pojawia się prawie 20 aktorów oraz wielu statystów. Spektakl reżyseruje Jacek Bunsch, a pierwszoplanową rolę męską Johna Proctora gra Maciej Tomaszewski. Wcześniej obaj sprawdzili się świetnie w tych samych rolach w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu. Scenografię i kostiumy przygotowali artyści krakowscy Anna i Tadeusz Smoliccy. Premiera w sobotę 6 kwietnia.

Czarownice będą zawsze

Najnowsza premiera w Teatrze Polskim będzie próbą zmierzenia się z klasyką, bo za taką uważa się już od dawna dramat "Czarownice z Salem" napisany w 1953 r. przez amerykańskiego autora Artura Millera.

Utwór ten powstał w ściśle określonej sytuacji politycznej, w jakiej znalazły się Stany Zjednoczone w latach 50., kiedy to republikański senator Joseph McCarthy rozpętał antykomunistyczną nagonkę, tropiąc podejrzanych o sprzyjanie komunistom we wszystkich instytucjach rządowych. Kierowana przez niego komisja spowodowała, że wielu Amerykanów utraciło pracę w rezultacie samych tylko pomówień.

Nawiązując do tej sytuacji, Miller przywołał w swoim dramacie autentyczną historię, jaka zdarzyła się w położonym niedaleko Bostonu miasteczku Salem, gdzie w 1692 r. 19 osób stracono, a ok. 150 innych uwięziono tylko na podstawie samych oskarżeń o czary rzuconych przez grupę młodych dziewcząt. Poza ich zeznaniami nie było żadnych innych dowodów, ale wystarczyło to do rozpętania "polowania na czarownice". Nie wiadomo, czym by się to skończyło, gdyby nie amnestia ogłoszona rok później przez gubernatora. Po wypuszczeniu podejrzanych z więzienia przypadki "czarów" w Salem ustały równie nagle jak wcześniej się zaczęły.

Szybko okazało się, że przystająca idealnie do realiów amerykańskiego maccartyzmu sztuka Millera ma jednak o wiele bardziej uniwersalny wymiar. Pasuje nie tylko do niemal każdego ustroju politycznego, w którym dochodzi do nadużyć, ale pozostaje świetnym dramatem wyjętym z jakiegokolwiek kontekstu politycznego. Nic więc dziwnego, że "Czarownice z Salem" doczekały się mnóstwa realizacji na scenach całego świata.

Nie inaczej było z ich recepcją w Polsce, gdzie po raz pierwszy wystawiono "Czarownice..." w 1959 r. Od tego czasu sztuka doczekała się wielu realizacji. Chyba wszyscy sympatycy teatru znają doskonale jej treść, chociaż w naszym kraju nigdy nie ukazała się w wydaniu książkowym. Jednak jeszcze większym fenomenem jest chyba to, że popularność i tak wielka liczba realizacji wcale "Czarownicom..." nie zaszkodziła. Stały się dramatem, na który wciąż się chodzi - teraz już po to, by z ciekawością zobaczyć, jak z tą uniwersalną materią poradzili sobie kolejny reżyser i kolejni aktorzy...

Radosław Jagucki

Obłęd polowań na czarownice

Kiedy w pierwszy dzień wiosny mijamy na ulicy przedszkolaki niosące Marzannę, nie podejrzewamy nawet, że kierują nimi te same mechanizmy, co ludźmi w czasie polowań na czarownice. Zarówno Marzanna, jak i czarownica to nic innego jak tzw. kozioł ofiarny. Nie potrzeba gruntownej wiedzy psychologicznej czy socjologicznej, by wyjaśnić znaczenie tego terminu. Wystarczy codzienne doświadczenie. Kozioł ofiarny to ktoś (lub coś), kogo obarczamy odpowiedzialnością za nasze niepowodzenia. Zrzucenie winy z siebie na kogoś innego jest naturalnym mechanizmem obronnym człowieka i stosowane jest zarówno przez jednostki, jak i przez całe społeczności. We wszystkich kulturach występują rytuały związane z postacią kozła ofiarnego. Polegają one na symbolicznym przypisaniu cech negatywnych wywołujących nieszczęścia, a także samych nieszczęść przedmiotowi lub zwierzęciu. Następnie przedmiot ten jest niszczony, a zwierzę wypędzane poza osadę lub zabijane. W ten sposób społeczność zostaje oczyszczona, a stan równowagi przywrócony. Topienie Marzanny jest szczątkową pozostałością tych rytuałów: kukle przypisuje się cechy zimy (która w szerokim rozumieniu oznacza śmierć) i wrzuca do wody, która unosi ją ku morzu; na ziemi może zapanować wiosna (życie).

Takie symboliczne rozwiązania sprawdzają się jednak tylko w sytuacjach stabilnych, kiedy chodzi o podtrzymanie cyklicznego rytmu roku. W momencie kiedy sytuacja ta burzona jest przez nieoczekiwane zdarzenie losowe, poczynając od tajemniczej śmierci w jednej wiosce, a kończąc na epidemii pustoszącej całe kraje, kozioł ofiarny w postaci kukły czy zwierzęcia jest zbyt słaby, aby unieść nieszczęście. Społeczność, której rytm życia zostaje zaburzony, po pierwszym okresie przestrachu i destabilizacji, zaczyna szukać wokół siebie wszystkich anomalii. Tok myślenia jest prosty: skoro wtedy, kiedy było dobrze, nic dziwnego się nie działo, to teraz, gdy jest źle, wystarczy znaleźć "coś dziwnego", aby tym samym znaleźć przyczynę owego nieszczęścia.

Każda społeczność boi się obcych. Cechą powodującą bycie obcym może być każda inność (która jest niezrozumiała lub której po prostu nie chce się zrozumieć): choroba, ułomność, odmienne wyznanie, poglądy polityczne, hierarchia wartości itd. Czasami jest to wiedza niedostępna wszystkim, a czasami tylko inny ubiór. Obcym może być także ten, kto obdarzony jest jakąś cechą w sposób ekstremalny: jest skrajnie piękny lub skrajnie brzydki, krańcowo bogaty i krańcowo biedny. W sytuacjach stabilnych strach przed obcymi jest jakby zahibernowany, wystarczy jednak sytuacja kryzysowa, aby nabrał cech namacalnych. Ożywa wiara, że jednostka może być niebezpieczna dla całej wspólnoty. Rozpoczyna się polowanie na czarownice.

Obcy staje się kozłem ofiarnym. Aby oczyścić społeczność, można go z niej wygnać lub zlinczować. Można także oddać go w ręce wymiaru sprawiedliwości. Dzięki temu wola tłumu zostaje uprawomocniona, a rytuał kozła ofiarnego "ucywilizowany".

Wszystkie procesy zapoczątkowane przez polowania na czarownice prowadzone są według zasady: cel uświęca środki. Racjonalna machina prawa wykorzystana jest do urzeczywistnienia irracjonalnych oskarżeń i dowodów. Ponieważ udowodnienie tego, że kłamstwo jest prawdą, ma na celu przywrócenie równowagi w społeczności, werdykt może być tylko jeden: obcy jest winny. Przed wykonaniem wyroku należy się jednak upewnić, czy działał on sam, czy też miał pomocników. We wspólnocie wybucha panika. Większość denuncjacji podyktowanych jest przez strach. Należy zadenuncjować kogoś, zanim ten ktoś zadenuncjuje nas. Do głosu dochodzą najniższe instynkty. Zniszczeniu ulegają wszelkie więzi, także rodzinne. Nikomu nie można ufać, nad nikim nie wolno się litować...

Mechanizm polowania na czarownice zaczyna być w końcu wykorzystywany do celów prywatnych: staje się osobistą zemstą i wymierzeniem kary np. za zadawnione spory. Pozwala zlikwidować konkurencję i przeciwników. Może przerodzić się w świadomie stosowany chwyt propagandowy (wiele polowań na czarownice jest tym od samego początku).

Pamiętajmy o tym, zanim pójdziemy utopić kolejną Marzannę...

Daria Friedrich

RADOSŁAW JAGUCKI: Czy nie wstyd Panu, że zdradził Pan żonę?

MACIEJ TOMASZEWSKI, ODTWÓRCA ROLI JOHNA PROCTORA: Niewątpliwie jest mi z tym ciężko. Nie jest mi nawet łatwo wyobrazić sobie, że można dźwigać coś takiego na sumieniu, bo sam bym się w taką sytuację nie wpakował, zwłaszcza że wplątano w to tyle osób. Na co dzień staram się być bardziej odpowiedzialny, szczególnie wobec moich bliskich.

To dlaczego Pan to zrobił?

- Jak wielu innych mężczyzn w takiej sytuacji nie spodziewałem się konsekwencji. Myślałem, że uda się jakoś uciec od nich, chowając głowę w piasek.

Myślałem, że odpowie mi Pan, że nie sposób było oprzeć się Katarzynie Sadowskiej?

- To pan powiedział, ja bym się nie ośmielił. Ale bez wątpienia jest bardzo urocza, co może tylko pomóc nam w pracy.

Grał Pan we wrocławskich "Czarownicach z Salem" zrealizowanych tam przez Jacka Bunscha...

- Tak. Także Johna Proctora, ale dziś to już zupełnie inny człowiek. Sądzę, że teraz jest to postać bardziej wiarygodna, bliższa tej, którą nakreślił w swoim dramacie Artur Miller. Mężczyzna 40-letni, który ma dom i rodzinę, ale na swojej drodze spotyka młodą, piękną kobietę.

Skoro ceni Pan, jak rozumiem, mniej szaleńczy tryb życia, dlaczego zdecydował się Pan przyjechać na koniec Polski, by zagrać tak "niewygodną" rolę, zamiast spokojnie wypić kufel

piwa we własnym klubie Szalony Koń we Wrocławiu?

- Skoro nie w życiu, to można spróbować na scenie... Poza tym nie lubię piwa, a Szczecin nie jest dla mnie końcem Polski. Urodziłem się w Szczecinie. Mam tu mamę, przyjaciół. Spędzam z nimi dużo czasu. Zamieszkałem we Wrocławiu, bo tam studiowałem i po skończeniu szkoły zaproponowano mi pracę w Teatrze Współczesnym. Do Szczecina jednak chętnie wracam.

Not. JAGA

Jacek Bunsch urodził się w 1954 r. w Krakowie. Ukończył filologię polską i teatrologię na Uniwersytecie Jagiellońskim, a ponadto Wydział Reżyserii Dramatu w krakowskiej PWST. Debiutował w 1980 r. w Teatrze im. J. Słowackiego w Krakowie, reżyserując "Odejście głodomora" T. Różewicza. W latach 90. związany z Teatrem Polskim we Wrocławiu, gdzie w okresie 1986-1990 był również dyrektorem. Pracował też w Teatrze Polskim w Poznaniu, kaliskim Teatrze im. W. Bogusławskiego i Teatrze Współczesnym we Wrocławiu. Ma na koncie także realizacje telewizyjne, m.in. "Szaloną lokomotywę" Witkacego (1988), "Boboka" według Dostojewskiego (1990), "Gyubala Wahazara" Witkacego (1994) oraz ośmioodcinkowy serial o historii teatru "Konwencje teatralne".

RADOSŁAW JAGUCKI: To nie są Pana pierwsze "Czarownice z Salem". Realizował je Pan już w teatrach w Kaliszu i we Wrocławiu...

JACEK BUNSCH: Właściwie to było jedno przedstawienie. W 1994 r. po prostu część zespołu przeniosła się z Kalisza do Teatru Współczesnego we Wrocławiu i zdecydowaliśmy, że "Czarownice...", które zrobiliśmy w Kaliszu, będziemy grać dalej we Wrocławiu z częściowo zmienioną obsadą. Ale to było już siedem lat temu. To była inna epoka, inny wiek. W tej chwili rytm czasu jest tak szybki, że można wracać, a czasem nawet trzeba, do pewnych tekstów, które obecnie są już klasyką. Zupełnie inaczej niż siedem lat temu rozkładają się teraz pewne akcenty, więc nie jest to powtórzenie.

Co Pan zobaczył w tej sztuce po siedmiu latach, co skłoniło Pana do ponownego sięgnięcia po ten tekst?

- To, co nazwałem innym rozłożeniem akcentów, oznacza dla mnie, że w tej chwili sztuka uwolniła się już od pewnego kontekstu politycznego i społecznego, którego nie dałoby się ominąć wtedy, kiedy robiłem ją po raz pierwszy, a które w ogóle spowodowały, że Artur Miller napisał "Czarownice z Salem". Sam Miller wspomina zresztą w swojej autobiografii, że ta sztuka odcięła się od swoich korzeni i przekształciła w dramat o ludzkich namiętnościach. Cały kontekst maccartyzmu przestał w niej odgrywać jakąkolwiek rolę. Ta sztuka jest w tej chwili grana na Broadwayu i nikt nie patrzy na nią przez pryzmat lat 50. i politycznych czystek. To jest bardziej rzecz o zderzeniu ukształtowanej, uporządkowanej formy społeczeństwa z wulkanem namiętności - szczególnie młodych ludzi. Dziś od obserwowania samego śledztwa i procesu w Salem bardziej ciekawi nas, co czują te dziewczyny, zwłaszcza Abigail. Ja chcę pokazać, że Abigail jest osobą, której zmysłowość i pragnienie miłości spowodowały katastrofę, bo w uporządkowanych regułach purytańskiego społeczeństwa nie mogła się normalnie zrealizować. Mamy tu do czynienia z ludzkimi wyborami, i to dotyczącymi podstawowych wartości. I to jest główna przyczyna, dla której warto było dziś do tego tekstu wrócić. Poza tym sztuka ma bardzo atrakcyjną formę. Posiada znakomitą konstrukcję dramaturgiczną. To świetne skojarzenie niesłychanie atrakcyjnej formy, sceny szału obok rozważań bardzo podstawowych wyborów moralnych. W tym dramacie postawione są pytania, które w teatrze stawiać się będzie zawsze - jak uratować swoją godność i za jaką cenę?

Abigail zagra Katarzyna Sadowska...

- Widziałem ją w innych spektaklach i postanowiliśmy zaproponować właśnie jej tę rolę. Myślę, że mimo iż w tym spektaklu będziemy mieli do czynienia z umownie zaznaczoną historyczną przestrzenią i kostiumem, to sposób grania tej postaci musi być współczesny. Liczę, że pani Katarzyna najlepiej będzie nadawać się do roli dziewczyny, która te wszystkie uporządkowane relacje zachodzące wewnątrz konserwatywnego społeczeństwa rozsadza.

Potrafi Pan zaskoczyć. W Pana spektaklach brały udział nawet żywe zwierzęta. Co reżyser mówi koniowi, żeby wiedział, jak zagrać?

(śmiech) - To była specyficzna przestrzeń. W "Graczu" Dostojewskiego, którego graliśmy we Wrocławiu Na Świebodzkim [jedna ze scen Teatru Polskiego we Wrocławiu, mieszcząca się na peronach dawnego dworca kolejowego - red.] mieliśmy taką scenę, kiedy z dworca pod hotel dorożką zajechała słynna Cioteczka z "Gracza" Dostojewskiego, wspaniale grana przez nieżyjącą już Igę Mayr. To była niesamowita scena. Robiła wrażenie. Ale tam mieliśmy warunki, żeby ją zagrać, bo Na Świebodzkim są perony i była możliwość wjazdu. W tym spektaklu było jeszcze kilka ciekawych rzeczy. Był prawdziwy stół do ruletki i aktor grający krupiera musiał się wielu rzeczy nauczyć. Co do konia zaś, to pracował z nim woźnica.

Reżyserował Pan także inne sztuki takich autorów, jak Ionesco, Dostojewski, Witkacy, Gombrowicz. Same wielkie nazwiska. Czy boi się Pan sięgnąć po sztukę mniej znanego twórcy?

- To nie do końca tak. To, co robiłem, to nie są samograje. To po prostu kwestia wyboru tematów. Mam oczywiście zaufanie do dobrej sprawdzonej literatury. Jeżeli chcę coś powiedzieć o sytuacji człowieka jako jednostki we współczesnym świecie, w społeczeństwie, które jednostek nie akceptuje - a to jest dla mnie temat - to lepiej niż młoda literatura mówią o tym teksty, które mają już parę lat. Ja szukam w literaturze tematów, które mogą się z nami dzisiaj "spotkać" i są nadal aktualne. Nie jestem zwolennikiem uaktualniania na siłę wszystkich tekstów, bo nie wszystkie to wytrzymują. Nic na siłę. A jeżeli spytałby mnie Pan o współczesną dramaturgię, to mój stosunek do niej jest mocno ambiwalentny. Zdarzają się teksty niesłychanie interesujące, ale jednocześnie jest taka ilość literatury złej, że jest to porażające. Nie żyjemy w dobrych czasach, jeśli chodzi o literaturę, a zwłaszcza dramat. Na przykład teraz jest moda na Sarę Kane. Owszem, można z tego zrobić dobre przedstawienie - mówi się, że jest to świetna partytura teatralna. Tylko niech Pan spróbuje przeczytać to zamiast obejrzeć na scenie... Dlatego wolę sięgać po formy sprawdzone, które przeszły już próbę czasu.

Rozmawiał RADOSŁAW JAGUCKI

RADOSŁAW JAGUCKI: Czy spodziewała się Pani, że przez nią w ciągu roku aż 170 osób w Salem oskarżonych zostanie o czary?

KATARZYNA SADOWSKA, ODTWÓRCZYNI ROLI ABIGAIL: Narozrabiałam strasznie, to prawda. Ale to wszystko z miłości. Byłam zakochana w Johnie Proctorze. Abigail to nastolatka. Nie spodziewała się, że wszystko może się tak skończyć. John Proctor był dla niej pierwszym mężczyzną w życiu, a najbardziej kocha się właśnie tego pierwszego.

A gdy już Abigail zobaczyła, że sprawa zatacza coraz szersze kręgi, nie chciała się wycofać?

- Próbuje potem ratować swoją skórę. Nagle zaczyna robić wszystko, czego chcą sędziowie, bo widzi, że ten, kto przyzna się do kontaktów z diabłem, ma szansę się wyspowiadać i nie ponosi kary.

I nie żal jej żony Proctora?

- Jako młodej dziewczynie wydaje jej się, że gdy usunie rywalkę, to odzyska ukochanego.

Reżyser spektaklu zapowiada, że Abigail to kluczowa postać tej sztuki, a Pani zadaniem będzie rozsadzić poukładane i spokojne życie mieszkańców Salem. Jak Pani zamierza zrobić to na scenie?

- Czy rozsadzi, okaże się dopiero w konfrontacji z publicznością. Trudno o tym mówić przed spektaklem. Aktor szuka do roli odpowiednich środków wyrazu - trochę we własnych emocjach, trochę podpatrując warsztat starszych kolegów. Ja jestem dojrzalsza od Abigail. Poza tym Abigail nie dość, że jest dopiero nastolatką, to jeszcze wychowaną w dziwnej atmosferze, gdzie nie tylko zmysłowość jest nie do przyjęcia, ale nawet taniec jest czymś dziwnym. Ale...

Not. JAGA

Co naprawdę wydarzyło się w Salem?

Kiedy zimą 1692 r. dziewczęta z purytańskiej wioski Salem w stanie Massachusetts odwiedzały kuchnię plebanii tamtejszego księdza, nie podejrzewały nawet, że stanie się to przyczynkiem do jednego z najbardziej spektakularnych polowań na czarownice w historii kultury Zachodu. Tym, co je tak przyciągało, były opowiadania i wróżby służącej Tituby, niewolnicy z Barbados. Słuchały ich z prawdziwym przejęciem, nęcił je ten barwny świat pełen tajemnych obrzędów i egzotycznych przygód, ale także wzbudzał strach i poczucie winy. Było ono tym większe, że podsycała je panująca wtedy wiara w tzw. szatański spisek. Otóż diabeł, będący kiedyś niepodzielnym władcą Ameryki, był niezadowolony, że znalazła się ona w rękach ludzi prawych i bogobojnych. Postanowił odzyskać ją przy pomocy swoich sojuszników, czyli czarownic.

Dziewczęta wiedziały, że słuchając Tituby, grzeszą, bo łamią zakazy rodziców i Kościoła. Wywoływało to w nich stan napięcia nerwowego. Najsilniej zareagowała najmłodsza z nich, Berty. Miała zaburzenia świadomości i ataki konwulsji. Wkrótce podobne objawy zaczęły zdradzać pozostałe dziewczęta. Kiedy okazało się, że medycyna jest wobec nich bezradna, przypisano winę opętaniu (obecnie jedna z teorii głosi, że dziewczęta zatruły się sporyszem, który może wywoływać omamy).

W pierwszej kolejności o zadanie czarów oskarżono oczywiście Titubę. Nieświadoma niczego niewolnica poczuła się nagle ważną osobą i przed sądem, tak jak wcześniej przed dziewczętami, snuła pełne fantazji zeznania, mówiąc to, czego od niej oczekiwano. Ponieważ przyznała się do kontaktów z diabłem, nie powieszono jej (w Ameryce nie palono na stosie, lecz wieszano), ale skazano na więzienie. Razem z Titubą opętane dziewczęta wskazały jeszcze dwie kobiety: żebraczkę Sarę Good i Sarę Osborne, którą w osadzie traktowano z pogardą, jako że przez pewien czas mieszkała z mężczyzną bez ślubu. Pierwszą z nich stracono, gdyż nie chciała się przyznać, druga zmarła w więzieniu.

Opętane dziewczęta stawały się coraz bardziej okrutne. Zaczęły wskazywać kolejne czarownice i czarowników. Szczególnie upodobały sobie osoby cieszące się dużym szacunkiem, a przy tym niewierzące w opowieść o diabelskim opętaniu.

Ponieważ dziewczętom przypisywano dar jasnowidzenia do rozpoczęcia procesu wystarczyło, aby któraś z nich wskazała daną osobę. Podczas przesłuchań dziewczęta siadały w pierwszych ławkach i na oczach sędziów uskarżały się na tajemniczy ból, pokazywały ślady na ciele, krzyczały, tarzały się po podłodze, niczym zahipnotyzowane naśladowały ruchy oskarżonego, aby pokazać, że są w jego władzy.

To wystarczało sędziom. Dziewczętom bezwzględnie wierzono. Reszta oskarżeń nie wymagała namacalnych dowodów. Każdego można oskarżyć o tzw. złe oko, bo każdy patrzy. Od zarzutu uczestnictwa w sabacie nie obroni żadne alibi, bo, jak wiadomo, ważniejsze od fizycznego jest uczestnictwo duchowe.

Skazując niewinne osoby, dziewczęta nie przejawiały najmniejszej skruchy. Pozostawały nieczułe na prośby rodzin oskarżonych, z obojętnością przyglądały się egzekucjom. Znany jest tylko jeden przypadek, kiedy odstąpiły od oskarżenia - był to prawie stuletni starzec.

Jakby na przekór zbiorowej histerii w Salem zaczęły odzywać się głosy rozsądku. Trzeźwi obserwatorzy zauważyli, że dziewczęta mimo opętania nie wyglądają na chore, dopisuje im sen i apetyt. Jeden z mieszkańców, John Proctor, zauważył nawet, że dziewczęta należałoby po prostu wychłostać, bo inaczej okaże się, że wszyscy w Salem są czarownikami! Wkrótce i on, i jego żona zostali oskarżeni. Johna powieszono, Elizabeth odroczono wyrok, ponieważ spodziewała się dziecka. Według plotek Proctorów oskarżyła jedna z dziewcząt, Abigail, która miała romans z Johnem. Miał on ją później porzucić...

Eskalacja oskarżeń wywołała w końcu wyrzuty sumienia u jednej z opętanych, Mary Warren. Zaczęła ona opowiadać, że opętanie polega jedynie na udawaniu. Wkrótce i ją postawiono w stan oskarżenia. Z ofiary czarownicy stała się czarownicą. Przestraszona okazała skruchę i wróciła na łono opętanych.

Niektórzy mieszkańcy Salem, chociażby rodzina Putnamów, traktowali dziewczęta jako prywatny "miecz sprawiedliwości" i wskazywali im osoby, na które należało donieść. Zdarzały się także przypadki "wypożyczania" dziewcząt przez sąsiednie miejscowości, gdzie mimo iż nikogo nie znały, dzięki darowi jasnowidzenia mogły bezbłędnie wskazywać będących w pakcie z diabłem.

Jednym z głośniejszych przypadków w Salem był proces powszechnie szanowanej sędziwej Rebeki Nurse. Sądził ją sędzia z innego miasta, który nie wiedział, że jest głucha, a nikt mu o tym nie powiedział. Milczenie Rebeki zinterpretował jako przyznanie się. Wydano wyrok śmierci. Rodzinie oskarżonej udało się uzyskać ułaskawienie od gubernatora w Bostonie. Jednak w Salem przestraszona ludność bała się zemsty "czarownicy" i wyrok wykonano.

Oskarżenia zataczały coraz szersze kręgi. Przed podejrzeniem nie zabezpieczało nic - ani nieposzlakowana opinia, ani stanowisko. Wielu ludzi bojąc się, że będą kolejnymi oskarżonymi uciekło z Massachusetts.

Kres polowaniu na czarownice położył dopiero w maju 1693 r. nowo wybrany gubernator. Umorzył wszystkie procesy, zarządził zwolnienie więźniów i ogłosił amnestię, która pozwoliła wrócić uchodźcom. Mieszkańcy Salem wyrazili zaś skruchę i odprawili pokutę, co jest ewenementem w historii polowań na czarownice.

Procesy w Ameryce zdarzały się rzadko i pochłonęły niewiele śmiertelnych ofiar. Od europejskich procesów różniły się tym, że prawie nie stosowano tortur w celu wymuszenia zeznań, a kobiet nie traktowano tak nigdy. Śmiercią karano tylko tych, którzy nie chcieli się przyznać, w pozostałych przypadkach skazywano na karę więzienia (także dzieci). W Salem skazano na śmierć 26 kobiet i sześciu mężczyzn; wyrok wykonano na 19 osobach, dwie zmarły w więzieniu, jedna podczas tortur. Oskarżonych było kilkadziesiąt. Obecnie Salem jest atrakcją turystyczną. Co roku odwiedza je blisko 200 tys. turystów.

DARIA FRIEDRICH

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji