Artykuły

Nietoperze

Barbara Sass odczytała "Czarownice z Salem" jako pojedynek dojrzałego mężczyzny i młodej dziewczyny. Pojedynek, w którym zniszczona zostanie każda wartość stojąca im na drodze. Nie wyjdą z tego cało. Na końcu sztuki Arthura Millera zamiast oblubieńców znajdujemy dziwkę i trupa.

Spektakl zaczyna się wędrówką wielu młodych kobiet o zmierzchu, okrytych chustami i z modlitewnikami w dłoniach. Do świątyni wiedzie je szemrzący w powietrzu psalm. A potem niespodziewanie reżyser nakłada na ten obraz drugi - zupełnie inny w nastroju. Noc. To samo miejsce. Te same dziewczyny, ale już półnagie, z obnażonymi piersiami tańczą przy ognisku do wtóru barbarzyńskiej muzyki i przyzywają diabła.

Akcja krakowskiego przedstawienia rozgrywa się na tle zagadkowego obrazu letniego nieba albo pod wiszącym na wysokościach wielkim, obojętnym i błękitnym okiem bóstwa. W kolejnych odsłonach rekwizytów i dekoracji będzie naprawdę niewiele. Jakby były niepotrzebne, znikome, zredukowane do minimum. W miasteczku Salem człowiek staje wobec otchłani.

TRZEBA NAJPIERW ZGRZESZYĆ

Płótno, czyli tylny, półokrągły teatralny prospekt, zostało jakby "zagruntowane" pod aktorów. Jest tłem, na którym musi wybrzmieć psychologia postaci, ich retoryka i gesty. Trzeba dopiero przegryźć się przez tę ścianę, inscenizacyjną kaligrafię do samego rdzenia sztuki Millera, żeby spostrzec, jak solidny i klasyczny chce to być teatr. Sass prowadzi sceny jak po sznureczku, w powolnym, ale pełnym podskórnego napięcia rytmie. Bez efekciarskich puent, bez nieoczekiwanych dramatycznych kulminacji. Najważniejsza jest logika rozwoju postaci. Oglądamy dążenia i pragnienia kilkunastu bohaterów splątane w psychologiczny węzeł. I jest wreszcie problem - postawiony otwarcie i bez niedomówień. A o to w polskim teatrze coraz trudniej. Napisany w latach 50. dramat Arthura Millera wcale się nie zestarzał - trzeba go było tylko inaczej przeczytać. Sass mówi o zgubie miłości.

Jak pięknie i mocno kocha Johna Proctora uwiedziona przez niego służąca Abigail (Marta Waldera)! Jak czule obejmuje go Mary Warren (Małgorzata Zawadzka) - namawiana do podważenia zeznań czarownic. Jak zalotnie i głęboko patrzy mu w oczy Mercy Lewis (Dominika Bednarczyk)! Właściwie wszystkie trzy dziewczyny są takie za dnia, jak były w nocy: nienasycone, gorejące, lepkie. Jednak zarysowana w pierwszych dwóch scenach przedstawienia opozycja szybko staje się sygnałem, że wewnątrz kobiecych ciał coś wrze i kipi. Nieznana siła, chcąc się uwolnić, desperacko szuka jakiegokolwiek ujścia.

Za miłością podąża grzech. W Salem nawet dążąc ku dobremu trzeba najpierw zgrzeszyć. A zemsta zakochanej kobiety zostanie wykorzystana do politycznej gry. I miłość objawi się jako pragnienie władzy, uzurpacji, przemocy. Reżyser wywleka wszystkie jej ciemne strony. Nie wiem, czy w teatralnym świecie Sass jest Bóg, czy go nie ma. Na pewno jednak miłość została tu odarta z boskich przymiotów. Nie jest sakramentem, lecz piętnem i przekleństwem.

To z miłości rodzi się u Millera Zło. Wszyscy bohaterowie działają z jej imieniem na ustach - dla miłości bliźniego, z miłości do Boga, z umiłowania porządku moralnego. Miłość jest absolutem. Co wolno zrobić dla jej poszukiwania? Jak daleko można się posunąć? Jaką zbrodnię popełnić? Zabić? Zdradzić? Okłamać?

Stłumione pytania, stłumione emocje tkwią jak ciernie w trawionych gorączką głowach ludzi z Salem. Do odpowiedzi: kim jestem?, zmusi ich dopiero zbiorowy miłosno-szatański szał młodych dziewcząt.

STARZEJĄCY SIĘ DON JUAN

W dramacie Arthura Millera na niejakiego Johna Proctora czyha z tuzin nastoletnich czarownic. Dorastające kobiety o ustach i ciałach jak potrzaski, wnyki otchłani... Bohater nie ucieknie przed ich młodością i miłością - gdziekolwiek pójdzie, cokolwiek się wydarzy, spotka albo Abigail, albo Mary, albo Merce. Najgroźniejsza będzie Abigail - nie tylko młoda, ale i świadoma swojej młodości. Jej niszczącej, oszalałej siły. I raptem ujawnia się cała przewrotność tego dramatu, skleconego z męskich lęków przed kobietą, obawy przed uczynieniem z intymnego przeżycia publicznego spektaklu.

Sass podkreśla podstawowy paradoks sztuki - w finale u Millera źli bohaterowie nawracają się, dojrzewają do zrozumienia swojej winy jak - grany przez Marcina Kuźmińskiego - wuj Abigail, pastor Parris; a ci dobrzy, albo tylko lepsi ostatecznie pobłądzą: pastor Hale Błażeja Wójcika, Mary Małgorzaty Zawadzkiej...

John Proctor (doskonała rola Mariusza Wojciechowskiego) nie jest wcale tym "dobrym". Jedną służącą zgwałcił, drugą straszy biciem. To mężczyzna świadomy swojej siły oddziaływania na kobiety, ale zbliżający się już do wieku, w którym staje się to balastem. Proctor Wojciechowskiego przypomina starzejącego się Don Juana, który nieopatrznie założył rodzinę i jest znużony łatwą miłością: piąta kobieta, którą posiądzie, będzie do złudzenia podobna do piętnastej, dwudziesta do trzydziestej piątej. Wszystkie pragną tego samego. Wielkim wysiłkiem woli bohater tłumi swoje zmysły. Zdrada żony okazała się w jego przypadku katalizatorem zmiany, pretekstem spóźnionego dorastania. Wojciechowski oszczędnie, ale sugestywnie gra rozterki człowieka, który występuje przeciw własnej naturze.

Jego "pokuszeniem" jest Abigail Marty Waldery - cudowny debiut tegorocznej absolwentki wrocławskiej szkoły teatralnej. Jej kłamstwa są szczere, ufne, instynktowne. Aktorka wypowiada fałszywe przysięgi przed sądem, albo pogróżki pod adresem Proctora, jak miłosne zaklęcia. Abigail nie ma w sobie nic z wyrachowania. Jest w niej za to najczystsza wiara w radosny finał jej zbrodni: zdobycie upragnionego mężczyzny. Nawet jeśli miałby być martwy. Nieprzypadkiem Marta Waldera gra spowiedź Abigail w tej samej tonacji, w której kiedyś, jeszcze w szkole, mówiła wyznanie Heloizy do Abelarda. Abigail, która pokochała Proctora, była śmiercią.

Ale jej oblubieniec nie umiera jak męczennik. To dlatego słucha się wręcz z niedowierzaniem decyzji bohatera wybierającego szubienicę zamiast kolaboracji z tropiącym czarownice Trybunałem. Nie jest człowiekiem, który dojrzewa do ofiary, ale tym, który dojrzał do własnej ułomności. Kolejne próby i psychiczne tortury niszczą go jako mężczyznę, ale umacniają jako człowieka. W końcu poznał, czym była miłość, którą chciał posiąść i zrozumieć.

Powiada Pismo: "Gdybyś mówił wszystkimi językami świata.... a miłości byś nie miał - niczym byłbyś!" W finale Proctor staje się "niczym": nie ma nazwiska, nie ma żony i dzieci, nie ma nawet siebie. Ale twarz mu jaśnieje. Uwolnił się od wszelkiej miłości.

Na plakacie do spektaklu spomiędzy kobiecych ud wylatuje czarny nietoperz.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji