Artykuły

Wielkie dramaty zwykłych ludzi

Trudno o utwór dramatyczny prostszej konstrukcji "Cena" Arthura Millera, zychowując wszystkie trzy klasyczne jedności - miejsca, czasu i akcji - autor skonstruował dramat nie pozostawiający zbyt wielkiego pola do popisu realizatorom. Na dobrą sprawę jest to jednoaktówka. Kurtyna zapadająca mniej więcej w połowie przedstawienia sygnalizuje jedynie zmianę nastroju, przedziela ekspozycję od właściwego dramatu, który się rozpoczyna wraz z wkroczeniem na scenę drugiego z braci.

Tak to wszystko wygląda, gdy rozpatruje się rzecz formalnie. W gruncie rzeczy bowiem autor odrzucając wszystko, co zwykle w utworach scenicznych stanowi o widowiskowości przedstawienia, pozostawił jedynie kwintesencję dramatu. Sięgając do porównań z innych dziedzin sztuki można "Cenę" porównać z kwartetem smyczkowym: z niczego nie można tu zrezygnować, a obsada wykonawców musi być niemal idealnie dobrana. W przeciwnym razie proporcje zostaną zachwiane, a intencje twórcy - wykoślawione. Krótko mówiąc na realizatorów tej na pozór nieskomplikowanej sztuki na każdym niemal kroku czyhają zasadzki.

Zasadzka pierwsza - to Salomon, handlarz starzyzną, postać sympatyczna, typowo komediowa, filozofujący geszefciarz mądry mądrością ludzi niezmiernie starych, którzy wszystkiego już w życiu doświadczyli i których nic nie jest w stanie zadziwić. Millerowski tandeciarz ma swoich duchowych przodków w licznych utworach scenicznych i powieściach. To ułatwia autorowi i realizatorom inscenizacji prezentację. Samo pojawienie się Salomona na scenie wywołuje łatwą do przewidzenia reakcję. Utrzymanie tej postaci na scenie przez czas dłuższy jest jednak dość trudne, dlatego rolę tę trzeba powierzyć dobremu aktorowi.

I tu czeka realizatorów kolejna pułapka: dobry aktor może bardzo łatwo uczynić z Salomona postać pierwszoplanową, a to oznaczałoby całkowite zwichnięcie intencji autora. Salomon bowiem, choć przebywa na scenie przez dużą część pierwszego aktu, choć jest tym który wyznacza cenę spadku (jedną z "cen" której sztuka zawdzięcza tytuł), choć spełnia funkcję rezonera komentującego w zastępstwie autora poczynania głównych bohaterów, w istocie rzeczy jest postacią epizodyczną. I taką musi pozostać, jeśli widz nie ma wynieść wrażenia, oglądał wesołą komedyjkę o handlarzu-filozowie, o tandeciarzu w stanie spoczynku, któremu uśmiech losu nastręczył być może ostatnią w życiu "wielką transakcję".

Zły aktor dla odmiany może tę rolę spłycić. Wystarczy, że podniecony aplauzem widowni raz i drugi zagra "pod publiczkę", a zamiast filozofującego tandeciarza będziemy oglądali odrażającego cwaniaka usiłującego wykorzystać rodzinny dramat.

Aktor grający rolę Salomona musi tym bardziej zachować umiar, że główni bohaterowie - to przeciętni ludzie nie odznaczający się niczym szczególnym. Nawet to, że są synami zbankrutowanego milionera nie stanowi cechy wyróżniającej, bo - jak to wynika z treści sztuki - takich bankrutów w czasie "wielkiego krachu" były miliony. Przeciętną kobietą jest także żona policjanta.

Ale właśnie dlatego, że są to tacy zwykli ludzie, jakich tysiące spotykamy w codziennym życiu nie zastanawiając się nad tym, jakie dramaty przeżywają, zagranie tych ról jest równie trudne jak roli Salomona, choć oczywiście z całkiem innego powodu. Zadaniem aktorów jest udowodnienie, że pozory mylą, że ci na pierwszy rzut oka solidni, ustabilizowani ludzie przeżywają tragedię (a nie np. mniej czy bardziej rzewny melodramat!) bez jakiejś przyczyny, którą zwykliśmy uznawać za istotną.

Po prostu jak każdy człowiek i oni musieli kiedyś w życiu powziąć decyzję o swoim dalszym losie. Jeden poprzestając na karierze zwykłego policjanta za cel swego życia uznał opiekę nad ojcem, bankrutem niezdolnym do czynu; drugi wybrał drogę wiodącą do sławy i majątku. Po trzydziestu blisko latach obaj dochodzą do wniosku, że w jakimś sensie były to decyzje błędne: sytuacja ojca nie wymagała aż takich poświęceń, a pieniądze nie uchroniły od licznych rozczarowań i klęsk osobistych, bo w życiu tak już jest, że za wszystko co w nim dobre i złe płacimy przede wszystkim własnym, upływającym bezpowrotnie życiem. Wielka trudność przekonywającego zagrania takich ról polega m. in. na tym, że żadna z postaci nie może zejść ze sceny całkowicie pokonana ani w pełni zwycięska.

W moim przekonaniu realizatorzy białostockiego spektaklu wyszli z tej próby obronną ręką. Przyznaję to tym chętniej, że bardzo się bałem zwłaszcza o rolę Salomona. Po kreacji Jana Świderskiego, która zyskała powszechną aprobatę, podjęcie się tej roli było dość ryzykowne. Stanisław Jaszkowski świetnie sobie z nią poradził. Stworzył pyszną postać komiczną, budzącą sympatię, a zarazem tak dyskretnie osadzoną w kontekście sztuki, że mimo niebezpieczeństw, o których była mowa wyżej, pozostała postacią epizodyczną. Jest to, moim zdaniem, jedna z ciekawszych kreacji tego aktora. Dobrze się stało, że mimo objęcia dyrekcji "Estrady" nie zerwał całkowicie ze sceną.

ALICJĘ TELATYCKĄ bodaj po raz pierwszy ujrzeliśmy w roli "zwykłej kobiety", troskliwej i kochającej, ale zarazem pragnącej odmiany, podziwiającej zdecydowany charakter męża, a zarazem nie mogącej się oprzeć urokowi sławnego szwagra, rozpaczliwie chwytającej resztki przemijającej młodości, ale umiejącej pogodzić się z porażką, jeśli przemawiają za tym wyższe racje.

Ten trochę niezaradny, prostolinijny, pozornie pogodzony z losem, ale w gruncie rzeczy żyjący w poczuciu głębokiej krzywdy mąż - to BRONISŁAW ORLICZ. Jest to trudna rola z tego chociażby względu, że jest to jedyna postać przebywająca przez cały czas na scenie, a co za tym idzie uczestnicząca we wszystkich jakże zmiennych nastrojach tej sztuki. Podobno najtrudniej grać... milczenie. Jeśli tak jest rzeczywiście, to reżyser wystawił Bronisława Orlicza na trudną próbę na początku sztuki, kiedy to całe zainteresowanie widowni skupia postaci bohatera odnawiającego w samotności znajomość z dawno porzuconym rodzinnym domem. Zarówno w tej scenie jak i w całej sztuce aktor trafnie oddał intencje autora. Stworzył postać człowieka nieco biernego, obarczonego kompleksem niższości, a mimo to mającego poczucie własnej wartości na tym szczeblu hierarchii społecznej, na jakim się znalazł.

Bardzo przekonywającą postać stworzył także ANDRZEJ KAROLAK. Im dłużej zna się tego aktora, tym większy szacunek budzą jego sceniczne możliwości. Jakie różne kreacje stworzył w takich chociażby sztukach jak "Czekając na Godota" (Lucky) lub "Trzy siostry" (nauczyciel Kułygin), od tej jaką nam prezentuje w "Cenie". Trzymając na wodzy wrodzony temperament zachowuje dobrze wyważony umiar i powściągliwość nawet w momentach najbardziej dramatycznych spięć. Jest przy tym bardzo naturalny.

W sumie otrzymaliśmy naprawdę dobre przedstawienie, co jest niewątpliwie zasługą zarówno aktorów, jak i STANISŁAWA WIESZCZYCKIEGO który sztukę reżyserował trafnie odczytując intencje autora i nawet niezbyt często, ingerując - o ile można to było wywnioskować po jednorazowym obejrzeniu sztuki - w tekst.

Jak zwykle świetna, jest scenografia, dzieło RYSZARDA KUZYSZYNA posiadającego rzadką umiejętność tworzenia właściwego nastroju i - co w tym wypadku też jest istotne - wygospodarowywania dużych przestrzeni na miniaturowej scenie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji