Artykuły

Wiele hałasu o nic

Przez pierwsze minuty ogląda się tę rzecz jak kasowy klip z Madonną w roli głównej. Pozostałe dwie godziny da się przyrównać do niskobudżetowej reklamy rodzimych grzejników w Telewizji Kraków.

"Czarownice z Salem" Arthura Millera to jeden z najbardziej pociągających tekstów w XX-wiecznej literaturze dramatycznej. Amerykański autor w formie "reportażu historycznego" przywołał autentyczny dramat tamtej epoki i tamtej, zapisanej w tytule, konkretnej mieściny. Przez to, że nie przebierał bohaterów sztuki w szaty współczesności, jego przekaz jest ponadczasowy. Może być wykorzystany przez teatry różnych epok jako rozrachunek z totalitaryzmami każdej maści i każdego kalibru. Millerem można więc chłostać faszystów, komunistów, syndykalistów i bezpardonowych nowych ludzi ery kapitalizmu. Można w nim wyczytać wstręt do piewców każdej ideologii, jeżeli ponad człowieka stawiają doktrynę.

Jądrem tego tekstu, przynajmniej w moim prywatnym czytaniu, nie jest jednak rozliczanie się ze zbawczymi teoriami jakiejkolwiek maści. Miller sięga głębiej. Do osobistych motywacji, które obdarzoną wolną wolą czynienia dobra lub zła jednostkę stanowią człowiekiem lub pospolitą świnią.

Jedna sprawiedliwa

Wystawione w teatrze "Czarownice z Salem" powinny więc chyba być opowieścią o jednostkach. O uwikłanym w osobiste problemy Parrisie, który dla ratowania wygodnego stołka, a później życia, sprzedaje ideały i staje się narzędziem zbrodni. O duchownym Johnie Hale'u - prawym, ale słabym, nie mającym dość odwagi i siły, by twardo, w każdej chwili oddzielać światło od ciemności. O dziewczynkach, które poddane zbiorowej psychozie, strachowi, ale też emocjom wieku dojrzewania, mogą w jednej chwili przemienić się z czystych, niewinnych istot w posłanki zbrodni.

Diabeł w tym tekście nie ma jednej postaci, bo przegląda się w twarzach wszystkich. Kłania się nawet nieugiętym małżonkom. Nawiedza nawet Elizabeth Proctor, gdy w imię lojalności małżeńskiej ta prawa kobieta nie chce potwierdzić, że mąż ją kiedyś zdradził. Szatan ofiaruje również swoje usługi Johnowi Proctor, nie tylko wtedy gdy ten cudzołoży. Przecież ten przeciwny wszelkiemu zakłamaniu, nieugięty mężczyzna, zanim podarł podsunięty mu przez inkwizytorów dokument kłamstwa, najpierw sam go podpisał. Jedna tylko, stara Rebeka Nurse - bez krzyku i bez wahania, do końca świadczy prawdzie. To ona jest tym jednym sprawiedliwym w Sodomie - Salem, i dzięki niej cały świat może być zbawiony. Ale to wszystko tekst Millera.

Sabat Nudziarzy

Znana reżyserka filmowa Barbara Sass zaczyna efektownie. Na początek daje widzowi coś, co mieści się między niezapomnianymi "Biesami" Wajdy/Dostojewskiego w Starym Teatrze, a telewizyjnym wideoklipem. Niewinną zabawę dziewcząt, która przerodzi się w sabat czarownic, przedstawia w zawrotnym tempie, tnie obraz i dźwięk, niczym najwięksi mistrzowie kina akcji. Dobrze wygimnastykowane, urodziwe dziewczęta mogą się wybiegać: na pomostach, które zbudował wraz z zespołem technicznym scenograf Grzegorz Małecki, można by śmiało urządzić halowe mistrzostwa Europy na 200 metrów z przeszkodami z udziałem Marcina Urbasia. Ale gdy po chwili wrzasku następuje czas dialogu, zaczynają się schody.

Aktorki i aktorzy szukają się po hektarach ekstensywnie zagospodarowanej przestrzeni. Mówią jakieś kwestie, które docierają jako słowa do odbiorców, ale nie mają żadnej mocy sprawczej. Jeden diabeł wie, dlaczego dziewczęta ulegają zbiorowej psychozie, dlaczego Marta Waldera (Abigail) chce się tak okrutnie zemścić na Mariuszu Proctorze Wojciechowskim (najprzystojniejszy?). Proboszcz Kuźmiński łazi po scenie i smęci, dziewczęta piszczą i szepcą, widz się nudzi. Wideoklip przeradza się w szarą mszę ku czci bożka Nudy. Gdy już jest nadzieja, że za chwilę wszystko się skończy, następuje przerwa. A po niej, dalej - akcja czołga się po scenie, by w końcu, po dwóch i pół godzinach teatralnych tortur dobrnąć do końca.

Reszty nie trzeba

Powtarza się stara prawda: najgorsze są pomysły urwane wpół drogi. A tu właśnie tak jest: ani w głąb, ani w "poprzek". Trudno odczytać motywacje reżyserki. Bo jeżeli chciała wywołać na scenie krzyk, to czemu sprowadziła go do paru krótkich efektów? Jeżeli chciała przechodzić od krzyku do szeptu, czemu nie potrafiła razem z aktorami odnaleźć motywacji tego szeptu? Co tu dużo gadać: jedno, co pozostanie mi w pamięci po tym spektaklu, oprócz wrażenia okrutnego bałaganu, to psalm pięknie skomponowany przez Michała Lorenca i przejmująco wykonany przez Antoninę Krzysztoń. I jeżeli ten psalm ma być komentarzem do fenomenalnego tekstu Millera, to pytam: po co cała reszta?

Teatr im. J. Słowackiego: Arthur Miller, "Czarownice z Salem". Przekład - Wacława Komornicka, Krystyna Tarnowska; reżyseria - Barbara Sass; scenografia - Grzegorz Małecki; muzyka - Michał Lorenc; ruch sceniczny - Janina Niesobska; reżyseria światła - Tomasz Dobrowolski. Premiera: 11 grudnia 1999 r.

PS. Uprzedzając znany mi z autopsji twórczy gniew Aktora, który i tym razem wystąpił na scenie (nazwisko i adres znane redakcji), oświadczam: nie jestem wrogiem Teatru im. Słowackiego. Uważam za absurdalny pomysł przeniesienia sceny dramatycznej na inne miejsce i zaanektowanie budynku przez Operę, a nawet Operetkę. Zaznaczam jednocześnie, że post scriptum nie jest integralną częścią mojej recenzji, a publikuję je dlatego, by ustrzec moje dzieci przed nocnymi telefonami. Jeden raz wystarczy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji