Artykuły

Czarownice z Salem

NA scenę olsztyńską teatru im. St. Jaracza "Czarownice z Salem" Artura Millera wchodzą po "Edwardzie II" Marlowa. Inaczej więc niż w mojej teatralnej korespondencji, która trzyma się tym razem kolejności premier sceny elbląskiej. Osobiście zresztą wolę tę kolejność, chociaż rozumiem, że tak naprawdę powinno być rzeczą całkiem obojętną, którą ze sztuk obejrzę najpierw, i o której najpierw przyjdzie mi pisać. Muszę się ponadto przyznać, że przed obejrzeniem elbląskiego spektaklu "Czarownic z Salem" widziałem jedną z zaawansowanych prób "Edwarda II". Czy wszystko to ma jakiekolwiek znaczenie? Chyba jednak tak. Domyślam się, że wielu widzów musiała zaszokować sceniczna forma "Edwarda II", scena olsztyńska nie widziała bowiem jeszcze teatru utrzymanego w takiej stylistyce i konwencji. Wrócimy do tego następnym razem. Teatralną reedukację, jaką zaaplikowało nam nowe kierownictwo teatru lepiej zacząć od łatwiejszej formy "Czarownic z Salem". Oba przedstawienia, jakkolwiek tak bardzo różne, mają jednak pewne cechy wspólne. Wkracza oto na nasze sceny teatr zupełnie odmienny od tego, jaki oglądaliśmy w ciągu lat ubiegłych. Teatr, w którym rolę zasadniczą - podobnie jak na całym ambitnym świecie teatralnym - odgrywać zaczyna reżyser-inscenizator, podług swojej koncepcji kształtujący materię spektaklu. Aktorstwo, chociaż jest czynnikiem podporządkowanym, nie traci bynajmniej znaczenia, musi jednak, co ujawniło się zwłaszcza w "Edwardzie II", pokonać zadania niemożliwe do rozwiązania przy użyciu tradycyjnych metod. Mamy mieć w każdym razie do czynienia z teatrem myślącym w tym sensie, że będzie on apelował do naszego intelektu i wrażliwości...

Bezpośrednią inspirację "Czarownic z Salem", jak to wyznaje Artur Miller w wypowiedzi cytowanej między innymi w programie teatralnym, stanowiły "wybryki maccarthyzmu" w Stanach Zjednoczonych początku lat pięćdziesiątych. A więc dwudziestowieczne procesy czarownic w wydaniu amerykańskim, gdzie, jak wiadomo, dość wcześnie wysoki stopień perfekcji osiągnęły metody wszelakiego rodzaju badań psychologicznych z badaniami głębi na czele. Jest to, wydaje mi się, moment bardzo istotny dla zrozumienia sztuki Millera. Wzywanym przed komisje do badania działalności antyamerykańskiej ludziom mogło się niekiedy wydawać, że sami o sobie wiedzą mniej od ich sędziów. "Wstrząsnęły mną nie tylko wybryki maccarthyzmu - pisze Miller - lecz nadto coś, co wydało mi się dziwne i tajemnicze: fakt, że kampania polityczna prowadzona świadomie i za pomocą obiektywnych środków może nie tylko zrodzić terror, lecz dać początek nowej, subiektywnej rzeczywistości, dosłownie mistyce, która z biegiem czasu nabiera charakteru rzeczy uświęconych...". Miller dochodzi do wniosku, że motorem dziwnego postępowania ludzi w takiej sytuacji jest strach. "Zadawałem sobie z początku pytanie, czy strach ten znajduje pożywkę w instynkcie samozachowawczym, w oportunizmie, bądź też w obawie przed wyobcowaniem ze społeczności. (...) Po pewnym czasie doszedłem do wniosku, że sprawa ta, podobnie jak inne formy uległości społecznej, bierze się z poczucia winy, którą jednostka pragnie ukryć, podporządkowując się ślepo nakazom. W tym konkretnym przypadku wina polegała na tym, że ludzie nie czuli się tak prawomyślni, jak powinni byli być, że obcy im był ton publicznych deklaracji i że można było na dobrą sprawę doszukać się w ich postępowaniu cech wywrotowych. (...) Obserwowałem tworzenie się czegoś w rodzaju wewnętrznego mechanizmu wyznania i przebaczenia grzechów, czego nie było poprzednio. Lansowano nawet teorię, że sumienie nie jest sprawą osobistą, lecz wytworem administracji państwowej".

Pozwoliłem sobie przytoczyć tak obszerny fragment wypowiedzi Millera, ponieważ mowa tu jest właśnie o tym, o czym opowiada sztuka.

A o czym usiłuje opowiedzieć przedstawienie i jakie ono właściwie jest?

Przede wszystkim zwraca uwagę szalenie rozbudowana, wielopoziomowa i wielopłaszczyznowa scenografia. Liliana Jankowska zaprojektowała wielkie wnętrze, które raz pełni funkcję nawy kościelnej i pokoju pastora przy kaplicy, raz funkcję sali sądowej, a innym znów razem jest więzieniem. Wnętrze to - z wyjątkiem izby Proktorów - jest zawsze takie same, zmienia się jedynie jego dekoracja. Najpierw więc zdobić je będą witraże i malowidła z wizerunkami szatana, potem, we wnękach po witrażach i malowidłach, pojawią się kaci, którzy towarzyszyć będą procesowi, wreszcie wnęki, w których stali kaci zostaną okratowane i wypełnią je postacie więźniów. To uniwersalne wnętrze ma także swoje "okno na świat": jest nim wycięcie w tylnej kulisie, gdzie na początku przedstawienia pojawią się tańczące dziewczęta, a potem ukaże się szubieniczny słup.

Już ta scenografia, jakkolwiek bardzo piękna i efektowna, wskazywałaby na to, że reżyser Jerzy Wróblewski zdecydował się awansować Salem, fundując owej nędznej osadzie wspaniały kościół, sąd i więzienie. Jerzy Wróblewski postanowił bowiem nie tyle zająć się owymi zjawiskami psychologicznymi, o których mówi Miller, ile zewnętrznym, rozbudowanym bardzo mechanizmem terroru i zagłady. Interesuje go zasięg procesu czarownic, eskalacja tego procesu. W szerz, ale nie w głąb. Wskazuje na to cały szereg chwytów i pomysłów. Przede wszystkim zaś ten z numerami na szubienicy. Otóż zgodnie z zamiarem ukazania ogromu uruchomionego w Salem mechanizmu prześladowań i zagłady, podczas trwania procesu, strażnicy co jakiś czas prowadzą na stracenie grupy więźniów zaopatrzonych w tablice z numerami. Uwięzieni przecinają scenę, wchodzą za kulisy i wówczas na umieszczonym w głębi sceny szubienicznym słupie zawisają te właśnie numery. Ten pomysł nawiązuje oczywiście do masowości procesów prześladowań i zagłady, znanych naszemu wiekowi, jak na mój gust jest jednak zbyt dosłowny i naiwny.

Przedstawienie Jerzego Wróblewskiego jest efektowne, dynamiczne, głośne, ale niezbyt głębokie. Dramat, który ukazuje Miller w "Czarownicach z Salem" wymaga większych zbliżeń, głębszej introspekcji, wymaga, atmosfery wewnętrznych rozterek i napięć. Do tego zaś potrzeba co najmniej kilku kreacji aktorskich. W naszym przedstawieniu jedynie Hanny Krupianki interpretację roli Elżbiety Proktor uznać można za osiągnięcie aktorskie. Szczerze i tragicznie zagrał rolę nieszczęsnego ideologa, pastora Hale, Edward Sosna. Wymienić można J. Czerniawskiego (Danforth), K. Hrubego (Parris) i E. Śnieżko-Szafnaglową (Rebeka). Nie mogła się zdecydować na wyraźną charakterystykę swojej Abigail Joanna Biesiada, a Ryszard Machowski, jako John Proktor, miał, według mnie, tylko jedną rzeczywiście udaną scenę (wymienianie przykazań).

Efektowna inscenizacja Jerzego Wróblewskiego w znacznym stopniu ukrywa słabości aktorskie. A może właśnie o to szło?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji